top of page

/ portrety

marzec/kwiecień '25 / 2 (24)

Papusza
pierwsza romska poetka

ZOFIA FABJANOWSKA

Nawet na najprostsze pytania odpowiadała tak, jakby układała wiersze. Pisano, że „Papusza to zjawisko na skalę światową”, pierwsza w pełni świadoma romska poetka. Jednak wśród swoich nie znalazła przebaczenia. Mówili, że zdradziła naród romski, wydała jego tajemnice. Zrozpaczona powtarzała: „Gdybym się nie nauczyła czytać i pisać, ja, głupia, byłabym szczęśliwa”. Jej historia doczekała się ekranizacji – film „Papusza”

w reżyserii Krzysztofa Krauze i Joanny Kos-Krauze.

Papusza.jpg

Prawdziwego imienia i nazwiska Bronisława Wajs używała tylko w urzędach, nikt w taborze tak się do niej nie zwracał. Dla wszystkich była Papuszą, co w dialekcie Romów szczepu Polska Roma znaczy „lalka”. Przydomek świetnie do niej pasował – była drobna

i delikatna jak laleczka. Roztaczała wokół siebie niezwykłą aurę. Zawsze trochę nieobecna, zamyślona, z błąkającym się na ustach uśmiechem. Splatała włosy w warkocze, upinała je z tyłu głowy, wkładała czerwone korale i złote kolczyki. Na czarno-białych fotografiach nie widać, jaka była piękna. Na archiwalnych nagraniach także jej śpiewny, słodki głos jest nieco zniekształcony. Słychać za to, że zaciągała ze wschodnim akcentem. I że nawet na najprostsze pytania odpowiadała tak, jakby układała wiersze.

Pan z Warszawy

Zjawiska literackiego zwanego Papuszą nie byłoby bez jego odkrywcy, wybitnego romologa, literata, tłumacza z wielu języków, badacza twórczości Brunona Schulza – Jerzego Ficowskiego. To on przedstawił romską poetkę światu. W jednym ze swoich esejów napisze: „Miałem szczęście poznać Papuszę. Papusza miała nieszczęście poznać mnie”.

Spotkali się w 1949 roku. Tabor Wajsów – Romów muzykantów – obozował wtedy na Pomorzu Zachodnim. Było tak: zaprzyjaźniony

z Wajsami Polak przyprowadził do obozu młodego Ficowskiego, który jeździł po kraju i badał zwyczaje Romów, zbierając materiały do swojej pracy naukowej. Powiedział, że chłopak jest z Warszawy i że to poeta. – Poeta? My też mamy swoją poetkę – śmieje się jeden

z Romów. – To tamta, co stoi przy harfie. Wołamy na nią Papusza. Ona układa pieśni z własnej głowy..

Wieczorem przy ognisku „pan z Warszawy”, jak zaczynają o nim mówić Romowie, prosi poetkę, żeby coś zaśpiewała. Papusza jest nieufna, milczy. Wykrztusi tylko, że jej pieśni są nic niewarte. Takie tam dziecięce wierszyki. Dopiero kilka dni później powie swoim śpiewnym, hipnotycznym głosem: – Ja, proszę pana, bardzo lubię, jak śpiewają koła, kiedy jedziemy. I jak deszcz stuka w budę, kiedy śpię. To jest też moja muzyka i czasem słowa same mi się do niej układają.

Pokazuje mu pisaną po romsku poezję i wspomnienia spisane po polsku. Ficowski jest oczarowany i zaskoczony. Wśród Romów

z pokolenia Papuszy umiejętność pisania i czytania to rzadkość. Od tej pory są nierozłączni. On notuje wszystko, co od niej usłyszy. Namawia Papuszę, żeby spisywała wiersze i wysyłała mu je do Warszawy. W każdym z listów, aż do tego ostatniego, najbardziej tragicznego, Papusza zwraca się do Ficowskiego „pszałoro”, czyli „braciszku”.

Męża, Dionizego Wajsa (z lewej), Papusza wprawdzie nigdy nie pokochała, ale została

z nim do jego śmierci. / foto.: Archiwum Muzeum Etnograficznego w Tarnowie

Lekcje za kury

Ficowskiego fascynowała nie tylko poezja, ale

i niezwykły życiorys Papuszy. Próbował ustalić datę jej urodzenia. W papierach raz jest to maj 1910 roku, raz sierpień 1908. Papusza ma własną wersję: rok 1909, miesiąc nieznany. Lublin albo Grodno. Ale nie urodziła się w mieście, tylko w obozowisku, w lesie, jak wszyscy jej krewni. W swoim pamiętniku zanotowała: „Ojca nie pamiętam, miałam pięć lat, jak umarł mi na Syberii. Mamusia wyszła po ośmiu latach za Wajsa Jana. Było mi dobrze na jedno, a na drugie było mi źle. Bardzo się chciałam uczyć czytać, ale rodzice nie dbali o mnie. Ojczym był pijak, w karty grał, matka nie miała pojęcia, co nauka i czy trzeba, czy nie dziecko uczyć. Prosiłam dzieci, co chodzą do szkoły, żeby mi pokazały kilka liter”.

Papusza miała wtedy już koło 12 lat i niepohamowaną ciekawość świata. Była pojętną uczennicą, szybko prześcignęła nieletnich nauczycieli. Potrzebowała kogoś bardziej doświadczonego. Blisko miejsca, gdzie 

koczował jej tabor, mieszkała sklepikarka. Papusza czasem jej wróżyła. Ale tamta nie chciała uczyć za darmo. Papusza w zamian za lekcje kradnie dla niej kury. Romowie zaczęli się podśmiewywać: „Oho! Będziesz pani nauczycielka!”. Niektórzy są dla niej okrutni: „Pluli na mnie, a ja nieraz się zapłakałam i swoje robiłam, co mi się podobało”.

Jako nastolatka wiedziała, że gazety można kupić w małych budkach stojących na ulicy. Ale skąd się bierze książki? Biblioteka jest niedaleko. Jednak wypożyczona powieść okazuje się tak nieciekawa, że Papusza ma zamiar skończyć z książkami. Dopiero jedna z okolicznych gospodyń, której wróżyła, radzi: – „Hrabina Cosel”, „Trędowata”, „Pan Wołodyjowski”. To są dopiero powieści!

CZYTAJ TAKŻE 

Baronowa perkusji i kompozycji

Jest jak panienka z dobrego domu, która płata figle, składając przy tym obowiązkowo ręce w małdrzyk

i usta w ciup. Wyobrażam sobie, że gdyby żyła na przełomie XIX i XX wieku, to niejedna falbanka

z jej tiulowej sukienki zwisałaby zupełnie nieprzystojnie, zaś barwa tkaniny odbiegałaby daleko od pierwotnej.

I zapewne „dygnęłaby” na powitanie. (...)

Narzeczona za garnitur

Bliscy z taboru przestali narzekać, że czyta. Bo i wróżba dzięki książkom szła jej o wiele lepiej niż innym. Słownictwo było bogatsze, więcej wiedziała o świecie i ludziach. Ale Papusza ma już 15 lat, najwyższy czas wydać ją za mąż. Kandydat jest starszy od niej

o dekadę. Ten związek trwa bardzo krótko, bo świeżo upieczony mąż trafia do więzienia. Nie wróci już do Papuszy. Wkrótce zacznie

o nią zabiegać inny mężczyzna. Dionizy Wajs – poważany, jeden z najbogatszych ludzi w taborze. Tylko że ona wcale go nie chce. On grozi, że zabije ją i siebie. Nie robi to na Papuszy żadnego wrażenia. „Dysiek” ucieka się więc do podstępu. Wie, że Papusza ma słabość do jego brata Niuńka. Ten za obietnicę nowego garnituru i butów zwodzi Papuszę. Porywa i „przekazuje” bratu. Kochliwa z natury Papusza zostanie z Dionizym aż do jego śmierci. Będzie go traktowała bardziej jak ojca niż męża. Nic dziwnego, różnica wieku między nimi wynosiła ponad 30 lat. A on? Nawet jako 80-letni starzec kochał ją po swojemu. Powtarzał: „Ty mi kamienia na mój grób nie kładź. I tak mi ciężko. Posadź kwiaty. Jak nie do mnie, to do tych kwiatów, żeby je podlać, przyjdziesz”.

Wiele razem przejdą. Cudem przetrwali wojnę, w której zginęło kilkaset tysięcy ich romskich rodaków. Po wyzwoleniu ich tabor opuszcza ukochany Wołyń, który został wcielony do ZSRR, i wraz z innymi repatriantami kierują się na Ziemie Odzyskane.

Cztery lata później Papusza poznaje Ficowskiego. Wróci on do taboru Wajsów jeszcze kilkanaście razy. I za każdym razem większość czasu spędzać będzie z Papuszą. Podejrzewano, że mają romans i prawdopodobnie tak było. Ficowski potrafił docenić kobiecą urodę, a starsza od niego o kilkanaście lat Papusza nadal była zjawiskowo piękna. Tylko ta szpecąca szrama na policzku, ślad po dawnej miłości, kara dla młodziutkiej mężatki za zdradę. Teraz nie miałby kto jej ukarać, Dionizemu nie w głowie już były dawne porywy serca. Poza tym bardzo lubił Ficowskiego. Dobrze się rozumieli. Także dlatego, że „pan z Warszawy” mówi po romsku, jest ze wszystkimi zaprzyjaźniony. Nieufni wobec obcych Romowie rozmawiają z nim jak ze swoim. Nikt z obozu Wajsów nie podejrzewa, że już wkrótce rozpęta w ich świecie prawdziwą burzę.

Ukarać zdrajczynię!

Jest rok 1950. Wszystko zaczyna się od wywiadu z Ficowskim w miesięczniku „Problemy”. Rozmowa dotyczy nowo odkrytej poetki romskiej i romskiego folkloru. Nie ma ani słowa o tym, że jakakolwiek informacja o obyczajach czy języku pochodzi od Papuszy (Ficowski znał wielu Romów z różnych taborów i szczepów). Nie wiadomo, jak wieść o tej rozmowie trafiła do niepiśmiennych na ogół romskich taborów ani jak zrodziła się plotka, że to właśnie Papusza jest wszystkiemu winna. Ten wywiad oznaczał dla niej spore kłopoty. Zaczęły się pogróżki i oskarżenia. Wielu Romów osobiście chciało wymierzyć jej karę za zdradzanie sekretów, na szczęście niewielu wiedziało, gdzie dokładnie przebywa tabor Wajsów i jak poetka wygląda. Potem było już tylko gorzej. Papusza wie z listów od Ficowskiego, że na rynku wkrótce pojawi się jego książka „Cyganie polscy”. Na końcu autor umieścił mały słowniczek romsko-polski. To w oczach Romów najcięższa z możliwych zdrad: słowa mają dla nich znaczenie niemal magiczne, przez wieki obcy nie rozumieli ich znaczenia. W akcie rozpaczy „zdrajczyni” pisze ostatni, pełen goryczy list do „braciszka”: „Powiedzą, że Papusza Dziuklory (suka).

A może kiedyś w świecie zrozumieją, że ja nic złego nie zrobiłam”.

Nie ma odtąd spokoju. Wajsowie nieraz musieli się bić z innymi taborami o jej honor. Dlaczego starszyzna w taborze Wajsów jej nie wykluczyła? Dlaczego nie wyklęto jej, jak to się zwykle robiło w podobnych przypadkach? Wajsowie uznali, że los dostatecznie ją pokarał. Papusza ma już wtedy za sobą niejeden pobyt w szpitalu psychiatrycznym. Niepokojące objawy zaczęły się, jeszcze kiedy była nastolatką. Nadwrażliwa, niespokojna, cierpiała na chwilowe utraty świadomości, stany depresyjne. Potem przyszły ataki szału, nawet halucynacje. Nagonka po publikacjach Ficowskiego pogłębiła ten stan.

Dokładnie w tym samym czasie w „nieromskim” świecie Papusza wyrasta na literacką gwiazdę. Dostaje nagrody, odbywa spotkania autorskie, daje wywiady. Koresponduje z Tuwimem, który jej poezją „zaraził się” od Ficowskiego. Nigdy się nie spotkają, ale przez kilkanaście miesięcy, aż do śmierci pisarza, będą do siebie regularnie pisać. Listy od Tuwima Papusza zniszczy wraz z wieloma swoimi wierszami w jednym z ataków szału.

Życie na uwięzi

W końcu lat 50. tabor Wajsów nie jeździ już po Polsce. Ulega „zachętom” władzy ludowej, która prowadzi „szeroko zakrojoną akcję oddziaływania

na ludność romską w kierunku porzucenia przez nią koczowniczego trybu życia”. Część taboru Papuszy osiada na stałe w Gorzowie Wielkopolskim. Przydzielono im zrujnowaną kamienicę. Na każdą rodzinę przypada jeden pokój. Papusza nie może wytrzymać w zamkniętym pomieszczeniu. Czuje

się jak „ptak na uwięzi, który szarpie się w swojej klatce”. Powtarza, że się dusi. W nocy nie może znieść sufitu tuż nad głową. Nie potrafi spać

w łóżku. Odtąd już zawsze będzie sobie ścielić posłanie na podłodze. Ale to w pierwszych miesiącach życia „na uwięzi” powstaną najpiękniejsze, najbardziej chwytające za serce wiersze o utraconej wolności. To źródło natchnienia szybko wysycha. Papusza całkowicie zarzuca pisanie i nigdy do niego nie wróci. Wkrótce schorowany i niedołężny Dionizy umiera.

Rok 1930. Papusza (stoi w środku) wśród swoich. Za 20 lat uznają ją za zdrajczynię, jednak

z taboru nie wykluczą.  / foto.: Archiwum Muzeum Etnograficznego w Tarnowie

Kilkanaście lat przed śmiercią Papusza staje się symbolem dawnej taborowej kultury. Cieszy się wśród Romów ogromnym szacunkiem. Doczeka jednego z kilku filmów o sobie [oprócz fabularnego filmu z 2013 roku w reżyserii Krzysztofa Krauze i Joanny Kos-Krauze, wcześniej powstawały dokumenty, w 1974 roku „Papusza”, w 1991 „Historia Cyganki”, a w 1984 „Cygańskie pieśni Papuszy” 1984 – przyp. red.], zdąży jeszcze na premierę musicalu, którego libretto to romantyczna wersja jej tragicznej historii. Autorem spektaklu jest pochodzący z taboru Wajsów bratanek Papuszy Edward Dębicki. Kompozytor, założyciel jednego z bardziej znanych zespołów romskich Terno. Premiera musicalu odbyła się w gorzowskim Teatrze im. Juliusza Osterwy. Papusza zjawia się w czarnej sukience i chuście w czerwone kwiaty. Siada na honorowym miejscu w pierwszym rzędzie. Kilku niewtajemniczonych widzów dziwi się, dlaczego starsza pani przez cały spektakl zanosi się od płaczu. Edward Dębicki pamięta też, że jako starsza pani Papusza całymi dniami przesiadywała w parku. Były lata 80., okres najgorszego kryzysu, park kompletnie zaniedbany, brudno. Prosiła: – Edziu, ty jesteś taki uczony. Napisz do jakiegoś urzędu, ja oddam połowę swojego stypendium, co to mam od literatów, tylko niech umyją tu te ławki, niech trochę poporządkują.

Od czasu do czasu przychodzili jeszcze do niej dziennikarze, prosząc o wywiad. Odprawiała ich z kwitkiem. Powtarzała, że to nie jej wiersze, tylko Ficowskiego. Gdzie ja taka głupia bym coś takiego mądrego napisała. Dokucza jej reumatyzm, staje się niedołężna.

W końcu siostra z Inowrocławia zabiera ją do siebie. U niej Papusza spędzi ostatnie chwile swego życia.

Umiera w 1987 roku, kilka miesięcy po wydaniu „Demonów cudzego strachu”. Ta jedna z ostatnich książek Jerzego Ficowskiego

w dużej mierze poświęcona jest Papuszy. Ona sama nie przeczytała już pewnie skierowanych do niej słów. „Drogo przyszło Ci, siostrzyczko, za to zapłacić, aby spełniło się twoje dawne marzenie o pozostawieniu czegoś trwałego i pięknego na świecie”. Ficowski kończy książkę jednym krótkim zdaniem. „Wybacz mi, jeśli możesz”.     (Zwierciadło)

Echinacea Coneflowers

CZYTAJ TAKŻE 

Spódnica ze wszystkich kwiatów świata 

Wiersze Papuszy w przekładzie Jerzego Ficowskiego    (do poczytania)

/ portrety

styczeń/luty '25 / 1 (23)

Zygmunt Freud
twórca psychoanalizy
i jego wpływ na psychologię

AGNIESZKA RADOMSKA

Zygmunt Freud

Dla jednych geniusz, dla innych szarlatan. W historii rozwoju myśli i psychologii trudno o bardziej kontrowersyjną postać niż Zygmunt Freud. Wszelkie teorie powstałe później opierały się albo na kontynuacji i rozbudowywaniu jego teorii psychoanalizy, albo na zdecydowanej kontestacji poglądów austriackiego lekarza i neurologa pod zarzutem panseksualizmu. Kim był człowiek, który zrewolucjonizował sposób myślenia o naturze ludzkiej, działaniu umysłu i zaburzeniach psychicznych?

Edukacja i początki kariery Freuda

Najsłynniejszy austriacki lekarz i neurolog urodził się 6 maja 1856 roku we Freibergu na Morawach w monarchii austro-węgierskiej jako syn handlarza wełną i jego drugiej żony. Był najstarszym z ośmiorga dzieci. Rodzina wkrótce po jego narodzinach przeniosła się do Wiednia. Tam Zygmunt Freud spędził większość swojego życia - kształcił się jako pracownik naukowy i lekarz na Uniwersytecie Wiedeńskim, a następnie rozwinął teorię psychoanalizy. W 1886 roku jego żoną została Martha Bernays, z którą doczekał się sześciorga dzieci. Jego córka, Anna Freud, również została wybitną psychoanalityczką.

Ważnym okresem w rozwoju koncepcji Freuda było 19 tygodni, które spędził w 1885 roku w Paryżu, studiując neuropatologię w klinice Salpêtrière u boku Jeana-Martina Charcota, który pracował nad leczeniem napadów histerycznych przy pomocy hipnozy. Metoda była pomocna, co zdaniem Freuda wskazywało na to, że przyczyną tzw. histerii były problemy psychiczne, a nie dolegliwości fizyczne, jak uważano wcześniej. Źródła zaburzeń psychicznych należy zatem szukać raczej w umyśle, niż w mózgu. Choć zdaniem Freuda hipnoza sama w sobie była niewystarczająca, odkrycia te zapoczątkowały jego rewolucyjny sposób myślenia o leczeniu zaburzeń natury nerwowej – metodami psychologicznymi, bez stosowania popularnej wówczas farmakologii i elektrowstrząsów. Gdy już we Wiedniu wyniki swoich badań Freud przedstawił przed środowiskiem lekarzy austriackich, nie spotkał się ze zrozumieniem. Choć teoria Zygmunta Freuda okazała się stanowczo zbyt postępowa dla akademików, którzy nie byli w stanie zaakceptować przede wszystkim tezy, że histeria może być chorobą dotyczącą także mężczyzn, konsekwentnie rozwijał tę ideę. W 1891 roku otworzył w Wiedniu własną praktykę lekarską i przez kolejne lata przyjmował pacjentów. Słynna metoda kozetkowa polegała na tym, że pacjenci, leżąc wygodnie na kanapie, snuli opowieści. Freud zapisywał wszystko, co dana osoba powie, i wnikliwie analizował jej słowa, obnażając stojące za nimi psychologiczne mechanizmy. Odkrycia bazujące na obserwacjach gabinetowych Freud opublikował wraz z Josefem Breuerem, lekarzem i fizjologiem, w 1895 roku w artykule zatytułowanym "Studien über Hysterie" (Studia nad histerią). Pracując nad koncepcjami takimi jak wolne skojarzenia, fantazje i ukryte pragnienia, stworzył główne elementy psychoanalizy.

Freud zyskał wielu zwolenników, którzy w 1902 roku utworzyli słynną grupę zwaną „Towarzystwem Środy Psychologicznej”. Grupa spotykała się w każdą środę w poczekalni Freuda. W miarę rozwoju organizacji Freud utworzył wewnętrzny krąg oddanych zwolenników, tak zwany „Komitet” (w skład którego wchodzili Sàndor Ferenczi, Hanns Sachs, Otto Rank, Karl Abraham, Max Eitingon

i Ernest Jones). Na początku 1908 roku komitet liczył 22 członków i zmienił nazwę na Wiedeńskie Towarzystwo Psychoanalityczne.

Z aforyzmów Zygmunta Freuda

Niewyrażone emocje nigdy nie umierają. Zostają zakopane żywcem, aby powrócić później w znacznie gorszej postaci.

Przeciwieństwem zabawy nie jest powaga, lecz rzeczywistość.

Ale to, co człowiek sam wie i to, czego dowiedział się od kogoś innego, to nie to samo.

Zero nienawidzi innych liczb.

Jakże niewdzięczne, w ogóle jak krótkowzroczne jest dążenie do zniesienia kultury!

Cóż, nie mamy innego środka, by opanować naszą popędliwość, jak tylko inteligencja.

(…) za postęp kultury płacimy utratą szczęścia w wyniku podwyższenia poczucia winy.

(…) oddziaływanie pociech religijnych można porównać z wpływem, jaki wywiera na człowieka narkotyk.

Odchyleniem seksualnym można nazwać jedynie całkowity brak seksu. Cała reszta to kwestia gustu.

Od momentu, w którym człowiek zaczyna zastanawiać się nad sensem i wartością życia, można uważać go za chorego.

We wszystkich epokach niemoralność znajdowała w religii nie mniejsze wsparcie niż moralność.

.

(…) postępy techniczne, nie mają żadnej wartości dla naszej ekonomii szczęścia.

 

Wolność indywidualna nie jest dobrem kultury. Największa wolność panowała przed powstaniem wszelkiej kultury, w owym jednak czasie nie miała ona najczęściej żadnej wartości.

Rozwój teorii psychoanalizy

Psychoanaliza to metoda terapeutyczna, w której najważniejszym narzędziem do pracy z pacjentem jest rozmowa. Freud opracował ją w oparciu o szereg autorskich odkryć dotyczących funkcjonowania ludzkiej psychiki. Po raz pierwszy oficjalnie użył tego terminu

w opublikowanej w 1901 roku „Psychopatologii życia codziennego” . W rozprawie tej zajął się badaniem przejawów nieświadomego życia psychicznego. Opisał kluczowe elementy teorii psychoanalitycznej, takie jak nieświadomość i wyparcie.

W telegraficznym skrócie zarys poglądów najsłynniejszego austriackiego neurologa można zamknąć w stwierdzeniu, że ludzki umysł jest skarbnicą uczuć i pragnień, których nie jesteśmy świadomi. Uzyskanie dostępu do nieświadomości było zatem kluczowe dla pomyślnego rozwiązania problemów pacjenta. Według teorii Zygmunta Freuda dostęp do nieświadomego umysłu można uzyskać poprzez analizę snów, badanie pierwszych słów, które przychodzą ludziom na myśl, oraz poprzez analizę pozornie niewinnych przejęzyczeń i przede wszystkim doświadczeń z wczesnego dzieciństwa.

Na podstawie doświadczeń w pracy z pacjentami Freud opracował topograficzny podział psychiki ludzkiej, w której wyodrębnił: świadomość, przedświadomość i nieświadomość. Świadomość jest łatwo dla nas dostępna. To tu zbierają się myśli, które mogą stanowić przedmiot naszej uwagi. Używamy jej, kiedy chcemy, łatwo i szybko. W przedświadomości przechowujemy to, co nie jest dla nas dostępne natychmiast, ale możemy do tego dotrzeć pamięcią, badając kontekst i związki łączące inne, znane już świadomości treści. W teorii Zygmunta Freuda najważniejszy jest trzeci region – nieświadomość. To obszar największy – w metaforze góry lodowej jest ogromną przestrzenią lodu ukrytą pod wodą, podczas gdy świadomość stanowi zaledwie wystający ponad taflę wody wierzchołek. góry lodowej, który faktycznie jest widoczny nad wodą, reprezentuje tylko niewielką część umysłu. Tutaj gromadzą się najciekawsze dla psychoanalityka treści, do których człowiek nie ma dostępu, o ile nie podejmie wysiłku i nie skorzysta z metod terapii psychoanalitycznej, jak analiza marzeń sennych czy badanie swobodnych skojarzeń. Ogromną część nieświadomości stanowią treści wyparte, które trzeba przywołać podczas terapii, by ujawnić źródła problemów psychicznych.

Oprócz tych trzech głównych składników umysłu, teoria twórcy psychoanalizy dzieli ludzką osobowość na: id, ego i superego. Id to prymitywne instynkty, takie jak seks i agresja. Id jest całkowicie nieświadome i służy jako źródło wszelkiej energii libidinalnej. Ego nazwalibyśmy odruchowo prawdziwym „ja”. To ta część osobowości, która wchodzi w interakcję ze światem. Ego pomaga zapewnić zaspokojenie wymagań id w sposób realistyczny, bezpieczny i społecznie akceptowalny. Czuwa nad tym superego, które jest etyczną częścią osobowości

i wyznacza standardy moralne dla ego. Superego gromadzi kompetencje nabyte

- przechowuje moralność i zasady etyczne, których uczymy się w procesie wychowania przez rodziców i funkcjonowanie w społeczeństwie. Superego wpływa na nasze zachowanie poprzez krytykowanie i karanie nas za naruszenia moralnych norm. W teorii Freuda to właśnie ciągły konflikt między superego

a innymi częściami osobowości prowadzi do konfliktów wewnętrznych i stresu psychicznego.

Zygmunt Freud

Teoria popędów Freuda i jej znaczenie

Freud twierdził, że istnieją dwa główne popędy sterujące motywacjami człowieka: popęd życia i popęd śmierci, destrukcji, które zostały nazwane później przez innych psychologów odpowiednio Erosem i Tanatosem. Obydwie motywacje bardzo silnie wpływają na osobowość człowieka. Instynkty życiowe obejmują prokreację seksualną, przetrwanie i przyjemność, zaś instynkty śmierci odpowiadają za agresję, samookaleczenie i zniszczenie.

Produkowany przez id popęd życia jest odpowiedzialny za produkcję energii libido, niezbędnej do codziennego funkcjonowania jednostki. Obejmuje również takie instynkty jak zaspokajanie pragnienia i głód oraz unikanie bólu. Pojęcie instynktu życia zostało wprowadzone przez Freuda w miejsce popędu seksualnego i popędu ego, odpowiedzialnego za instynkt samozachowawczy. Popęd życia kieruje jednostkę ku działaniom mającym na celu przetrwanie zarówno jej samej, jak i całego gatunku, do którego należy. Skupia się na ochronie życia i zmusza ludzi do angażowania się w działania, które podtrzymują życie, takie jak dbanie o swoje zdrowie

i bezpieczeństwo, miłość, współpraca i aktywność prospołeczna.

Zgodnie z freudowską zasadą przyjemności, organizm dąży do redukcji napięcia, której granicznym stadium jest śmierć. Popęd śmierci jest ściśle powiązany z popędem samozachowawczym: pożądana droga organizmu do śmierci jest chroniona przez paradoksalne działania odsuwające jednostkę od niej. Człowiek o osobowości skłaniającej się ku popędowi śmierci wbrew pozorom nie musi być defetystą negatywnie nastawionym do rzeczywistości. Przeciwnie - uznanie śmierci za wydarzenie o charakterze pozytywnym, za zwieńczenie drogi życia, może wpływać na jednostkę motywacyjnie i zachęcać ją do podejmowania wyzwań i szeroko pojętego działania. Rozważania na temat znaczenia popędów w życiu jednostki Freud opisał dokładnie w jednym ze swoich najważniejszych esejów - "Poza zasadą przyjemności" z 1920 r.

W nawiązaniu do teorii popędów Freud zajął się również kwestią kultury – w pracy pt. Kultura jako źródło cierpień (1930). Postrzegał ją z jednej strony jako „źródło cierpień”, wynikających z przymusów i ograniczeń kulturowych narzucanych jednostce, z drugiej zaś jako formę sublimacji, umożliwiającą przesunięcie nieakceptowanego popędu na twórczość. Jego koncepcja zbudowana wokół teorii popędów była zasadniczo pesymistyczna - człowiek jest bowiem targany ciągłym konfliktem między popędem agresji i samozagłady

a instynktem życia, co skazuje go na chroniczne wewnętrzne rozdarcie, a tym samym zaburzenia nerwicowe.

rysunek

Freud i objaśnianie marzeń sennych

W 1900 roku Freud opublikował książkę „Interpretacja snów”, która zapoczątkowała przełom w psychologii. Na początku XX w. naukowcy uważali sny za pozbawione znaczenia. Do dziś część środowiska naukowego utrzymuje teorię, że marzenia senne są jedynie przypadkowymi produktami ubocznymi funkcjonowania mózgu podczas snu w fazie REM. Dla Freuda tymczasem objaśnianie marzeń sennych stało się jednym

z podstawowych narzędzi pracy terapeutycznej. Był pewien, że sny naprawdę mają znaczenie i mogą zapewnić cenny wgląd

w nieświadome pragnienia i konflikty jednostki. Zakładał, że możliwa jest naukowa procedura ich interpretacji.

W swojej książce Freud wprowadził termin libido energetycznego umysłu. Stwierdził, że libido musi zostać rozładowane, aby zapewnić przyjemność i zapobiec bólowi. Jeśli jednak nie znajdzie ujścia w akcie fizycznym, uwalnia się poprzez sny. Sama metoda pracy terapeutycznej była dość prosta. Freud nie mówił swoim pacjentom, co jego zdaniem oznaczają ich sny, zachęcał ich za to, aby powiedzieli wszystko, co przychodzi im na myśl w związku z każdym elementem snu, kierując się ich własnym tokiem myślenia. Zachęcał ich do nieoceniania własnych myśli, nawet jeśli wydają się nieprzyjemne, trywialne lub śmieszne. Tę metodę nazwał wolnymi skojarzeniami. Analiza 

przypadków pacjentów doprowadziła go po pewnym czasie do wniosku, że sny są ukrytym spełnieniem stłumionych dziecięcych pragnień. Skoro zaś sny są po prostu spełnieniem życzeń, to ich dogłębna analiza może być skutecznym narzędziem w leczeniu nerwicy.

Freud rozróżnił jawną treść snu, czyli to, co pamiętamy po przebudzeniu, i treść ukrytą, która ma głębsze znaczenie. Zadaniem terapeuty miało być dotarcie właśnie do tej nieoczywistej części. Praca ze snami miała pomóc wykryć takie psychologiczne mechanizmy jak przemieszczenie (przeniesienie znaczenia emocjonalnego z jednego obiektu na drugi), kondensacja (łączenie kilku pomysłów w jeden) i symbolizacja (reprezentowanie działania lub idei za pomocą symboli).

Pisanie „Interpretacji snów” zajęło Freudowi dwa lata. Książka nie okazała się jednak bestsellerem. Sprzedaż zaledwie 600 egzemplarzy zajęła aż osiem lat, a autor zarobił na książce śmieszną sumę 209 dolarów.

Popęd seksualny w teorii Freuda

W 1905 roku jedna z najbardziej kontrowersyjnych teorii Feuda, dotycząca popędu seksualnego, została opublikowana jako „Drei Abhandlungen zur Sexualtheorie” (Trzy eseje o teorii seksualności). To właśnie teoria seksualności była jedną z przyczyn, dla których jego odkrycia spotkały się z tak dużym oporem nie tylko pacjentów, ale także środowiska naukowego. Popędowi seksualnemu Freud przypisywał ogromną moc. Twierdził, że życie człowieka kręci się napięcia i przyjemności przy czym wszelkie napięcie wynika ze wzrostu libido (energii seksualnej), a wszelka przyjemność z jego rozładowania. Rozwój osobowości w dzieciństwie przebiega jego zdaniem w pięciu stadiach psychoseksualnych, którymi są: faza oralna, analna, falliczna, utajona i genitalna. W każdym z tych stadiów instynkt seksualny jest kierowany do innego obszaru ciała, np. w fazie oralnej wrodzona energia poszukiwania przyjemności, koncentruje się na ustach. Niemowlę czerpie wówczas przyjemność ze ssania, gryzienia, karmienia piersią i żucia różnych przedmiotów, zaspokajając wrodzone pragnienia.

Fazy powinny następować kolejno po sobie, ale nie zawsze tak jest. Niektórzy ludzie nie mogą jednak opuścić jednego etapu i przejść do następnego, dlatego że nie zostały odpowiednio zaspokojone potrzeby na danym etapie. Frustracja tym spowodowana sprawia, że libido jednostki zostaje trwale „zainwestowane” w ten konkretny etap rozwoju, co objawia się fiksacją. Zatrzymanie się na etapie oralnym może zaowocować zaburzeniami pod postacią obgryzania paznokci, palenia czy objadania się. Zdaniem Freuda fiksacja ma także wpływ na kształtowanie się osobowości. Sfrustrowane podczas karmienia albo niedożywione niemowlę może stać się pesymistycznym, zazdrosnym i podejrzliwym dorosłym.

rysunek

Jedną z najbardziej kontrowersyjnych teorii Freuda w obszarze rozwoju psychoseksualnego jest kompleks Edypa. Pojawia się on w fallicznej fazie rozwoju (wiek 3-6 lat), w której źródło libido koncentruje się na strefach erogennych ciała dziecka. Na tym etapie dzieci doświadczają nieświadomego uczucia pragnienia rodzica płci przeciwnej oraz zazdrości i zawiści wobec rodzica tej samej płci. Te uczucia dziecka płci męskiej do matki i rywalizacja z ojcem prowadzą do fantazji o pozbyciu się ojca i zajęciu jego miejsca przy matce. Wrogie uczucia wobec ojca prowadzą z kolei do lęku kastracyjnego - irracjonalnej obawy, że ojciec za karę go wykastruje, czyli pozbawi penisa. Kompleks Edypa zostaje pomyślnie rozwiązany, gdy chłopiec zaczyna identyfikować się z ojcem, który staje się raczej wzorem do naśladowania niż rywalem, co zresztą jest konieczne prawidłowego rozwoju męskiej tożsamości.

Żeńską wersję kompleksu Edypa opisuje kompleks Elektry przypisywany Freudowi. W rzeczywistości w znanej dziś postaci zaproponował go Carl Gustav Jung, najwybitniejszy uczeń Freuda. W przypadku dziewczynki kompleks Elektry zaczyna się od przekonania, że została już wykastrowana. Obwinia za to matkę i doświadcza zazdrości o penisa. Aby dziewczęta mogły rozwinąć swoje superego i kobiecą rolę seksualną, muszą identyfikować się z matką. Jednak motywacja dziewczynki do porzucenia ojca jako obiektu miłości, aby wrócić do matki, jest znacznie mniej oczywista niż motywacja chłopca do utożsamiania się z ojcem. Dziewczynki nie utożsamiają się więc z matkami tak silnie, jak chłopcy z ojcami, co z kolei ma powodować, że kobiece superego jest słabsze, a ich tożsamość jako odrębnych, niezależnych osób mniej rozwinięta. Oczywisty antykobiecy wydźwięk tej teorii spotkał się z bardzo ostrą krytyką.

Kontrowersyjnym teoriom seksualnym Freuda zarzucano przede wszystkim skłonność do przypisywania wszystkiemu znaczenia seksualnego. Wiąże się z tym zresztą anegdota, która, choć historycznie niepotwierdzona, pokazuje pewien paradoks w jego sposobie rozumowania. Podobno, gdy ktoś zasugerował Freudowi, że palone przez niego cygara są symbolami fallicznymi, ten odparł „Czasami cygaro jest po prostu cygarem”, która to riposta bywa nazywana „najlepszym antyfreudowskim żartem Freuda”.

Choć zawarte w „Życiu seksualnym" rozważania do dziś pozostają kontrowersyjne, a część z nich została w dużej mierze obalona, pozostaje faktem, że koncepcje Freuda stanowiły punkt wyjścia dla wielu rozważań z zakresu antropologii, psychologii i seksuologii.

Znani pacjenci Freuda

W literaturze opisano wiele przypadków, z którymi zetknął się w swojej praktyce psychoanalitycznej Zygmunt Freud. Wśród nich wymienia się wszelkiej maści dewiantów, borykających się z fetyszyzmem, kazirodztwem, pedofilią i innymi zaburzeniami. Bodaj najgłośniejszą jest słynna Anna O., w rzeczywistości pacjentka przyjaciela Freuda, Josefa Breuera. Jej przypadek wywarł ogromny wpływ na myślenie i rozwój myśli Freuda. Anna O. była 21-letnią Austriaczką pochodzącą z zamożnej rodziny, wyjątkowo inteligentną i dobrze wykształconą młodą kobietą. Zaczęła jednak cierpieć na bardzo dziwne objawy. Wpadała w coś w rodzaju transu, miała halucynacje, w których pojawiały się węże i czaszki, w kulminacyjnym punkcie rozwoju choroby przestała mówić i doznała paraliżu, nie była w stanie przyjmować płynów, a czasem zapominała swojego ojczystego języka, niemieckiego, za to płynnie mówiła po angielsku lub po francusku. Freud zinterpretował te objawy jako oznaki histerii spowodowanej wypartymi traumatycznymi wspomnieniami. Stwierdzenie Anny O., że możliwość swobodnej wypowiedzi przynosi jej poważną ulgę w cierpieniu, stworzyło podwaliny pod ogólną teorię psychoanalizy. Sam Freud określił Annę O. mianem "prawdziwej twórczyni metody psychoanalitycznej". Do innych znanych pacjentów Freuda zalicza się Dorę (Idę Bauer), nastolatkę z objawami obejmującymi utratę głosu i kaszel, cierpiącą zdaniem Freuda także na histerię, u przyczyną której były rzekomo problemy wynikające z tłumionych pragnień seksualnych.

Przypadek innego pacjenta, Małego Hansa, pięcioletniego chłopca, który panicznie bał się koni, jest często przywoływany jako przykład kompleksu Edypalnego u dzieci. Freud zinterpretował leki chłopca jako odzwierciedlenie głębszego strachu związanego

z nieświadomym uczuciem do matki i rywalizacją z ojcem. Przypadek Małego Hansa jest często używany jako przykład teorii Freuda na temat kompleksu edypalnego u dzieci. Inna często przywoływana w literaturze postać to Człowiek od szczurów (Ernst Lanzer). Przydomek wziął się stąd, że wśród wielu kompulsji pacjenta znajdowała się obsesja na punkcie koszmarnych fantazji o szczurach. Analiza tego pacjenta trwała około roku, a jej przebieg został przedstawiony przez Freuda na pierwszym kongresie Międzynarodowego Towarzystwa Psychoanalitycznego w 1910 roku. Był to drugi z sześciu opisów przypadków opublikowanych przez Freuda i pierwszy, w którym twierdził, że pacjent został wyleczony ze swoich obsesji dzięki psychoanalizie.

Wpływ koncepcji Freuda na rozwój kultury i psychologii

Choć teorie Freuda do dziś uznawane są za kontrowersyjne, a przez część badaczy zupełnie nietrafione i wręcz skutecznie naukowo obalone, nie da się zaprzeczyć temu, że jego rozważania nie tylko zmieniły sposób postrzegania ludzkiego umysłu, ale także miały ogromny wpływ na rozwój współczesnej psychologii.

Teorie Freuda zmieniły postrzeganie chorób psychicznych, obalając tezę, zgodnie z którą problemy psychiczne mają przyczyny wyłącznie fizjologiczne. Wprowadzając pojęcie podświadomości, Freud otworzył drogę do dalszych badań nad umysłem, co zapoczątkowało rozwój innych szkół psychologicznych, takich jak behawioryzm czy kognitywizm. Koncepcja Freuda, według której istnieje część ludzkiego umysłu działająca na poziomie nieświadomości i zawierająca wspomnienia, lęki i pragnienia, które wpływają na nasze codzienne funkcjonowanie w sposób, z którego nie jesteśmy świadomi, okazała się kamieniem milowym w rozumieniu psychologii człowieka. Z kolei zapoczątkowana przez niego terapia rozmową do dziś jest jednym z najczęściej wykorzystywanych narzędzi terapeutycznych.

Do psychologii Freud jako pierwszy wprowadził koncepcję, według której samo mówienie o problemach może przynieść ulgę, okazała się rewolucyjną koncepcją, która wyznaczyła kierunek rozwoju współczesnego podejścia do leczenia chorób psychicznych. Według niektórych głosów największym wkładem Freuda w rozwój dzisiejszej myśli psychologicznej było zdefiniowanie roli psychologa jako kogoś, kto słucha bez osądu i kto traktuje pacjenta jak osobę potrzebującą pomocy i wskazówek, a nie osobę, która dopuściła się moralnego przestępstwa.

Wiele miejsca w swojej twórczości Freud poświęcił kulturze. Freud rozumiał kulturę, podobnie jak sny i objawy, jako wyraz pragnień skonfliktowanych ze sobą i ze społeczeństwem. Uważał, że religia, sztuka i nauka mogą przynosić mnóstwo satysfakcji, podkreślał jednak, że kultura jest wytworem impulsów, którym odmawia się prawa do bezpośrednio seksualnej lub agresywnej satysfakcji.

Prace Freuda, choć poddawane ostrej krytyce, nadal wywierają ogromny wpływ na kulturę. Dzieła Freuda stały się bardzo ważną częścią tradycji literackiej. Peter Rudnytsky, profesor języka angielskiego na Uniwersytecie Florydy, który jest członkiem honorowym Amerykańskiego Towarzystwa Psychoanalitycznego, twierdzi, że prace Freuda wywarły wpływ na całe pokolenia pisarzy i nie sposób ich tak po prostu odrzucić. Nie bez kozery myślicieli w niektórych pracach naukowych dzieli się na przedfreudowskich

i postfreudowskich, bo też we wszelkich rozważaniach nad miejscem i kondycją jednostki we współczesnym świecie można się

z Freudem zgadzać lub nie, ale nie sposób jego głosu ignorować.

Freud i jego popiersie

Zygmunt Freud stojący przed swoim popiersiem, wykonanym przez Oscara Nemaua; Wiedeń, rok 1931 / domena publiczna

Krytyka Freuda

Jako lekarzowi i myślicielowi zarzucano Freudowi dosłownie wszystko, i robili to zarówno badacze, lekarze i naukowcy jemu współcześni, jak i ci, którzy jego dorobek naukowy wzięli na warsztat wiele lat po jego śmierci. Krytykowano go więc za brak naukowych podstaw dla wielu teorii, usprawiedliwianie seksualnego rozpasania, dewiacji i stwarzanie zagrożenia dla moralności, skrajny naturalizm, nadmierną seksualizację każdego aspektu życia człowieka czy wreszcie ignorowanie wpływu środowiska na rozwój jednostki.

Zarówno za życia, jak i później Freud był krytykowany przede wszystkim za swoje poglądy na temat kobiet

i kobiecej seksualności. Jedną z jego najsłynniejszych krytyczek była psycholożka Karen Horney, która odrzuciła jego pogląd, że kobiety cierpią na „zazdrość

o penisa”. Argumentowała, że to mężczyźni odczuwają „zazdrość o macicę” i pozostają z poczuciem niższości, ponieważ nie mogą rodzić dzieci.

Ostrym krytykiem freudowskiego kompleksu Edypa jest kognitywista i psycholog z Harvardu Steven Pinker. W książce „Jak działa umysł” napisał o tym wprost: „Pomysł, że chłopcy chcą sypiać z matkami, większości mężczyzn wydaje się najgłupszą rzeczą, jaką kiedykolwiek słyszeli”. W 1995 r. ukazała się głośna książka Richarda Webstera pt. „Dlaczego Freud się mylił?". Webster twierdzi, że Freud stał się swego 

rodzaju Mesjaszem, a był oszustem, który chciał założyć fałszywą religię. Dowodzi, że psychoanaliza jest jedynie pseudonauką „być może najbardziej złożoną i skuteczną” w historii.Są jednak i takie koncepcje, według których krytyka poglądów Freuda jedynie potwierdza jego koncepcje. Dr Carole Lieberman, psychiatra z Beverly Hills, która studiowała pod okiem Anny Freud w jej londyńskiej klinice i praktykuje freudowską terapię psychoanalityczną, twierdzi, że próbując zaprzeczyć spostrzeżeniom Freuda, ludzie

w rzeczywistości je potwierdzają. Niezależnie od zajmowanego stanowiska z jednym raczej nikt dziś nie polemizuje - psychoanaliza okazała się jednym z najbardziej wpływowych zjawisk XX w. i do dziś wywiera wpływ na całą kulturę. (Zwierciadło)

/ portrety

listopad/grudzień '24 / 6 (22)
New York Office

Make America Rage Again

ANNA WYRWIK

Ludzie na całym świecie marzą o Ameryce i wyobrażają sobie nie wiadomo co, że jeansy, Nike, whiskey, super samochody, wielkie domy, a wszystko to na bogato jak z „Dynastii” albo reklamy Snickersa. Tylko że american dream już dawno spłynął ściekową kratką wraz z niedopałkami Cameli bez filtra wyrzucanymi na ulice miast. 

Centrum Detroit wygląda jak z obrazka, nowo otwarte restauracje greckie, włoskie, świeżo wykonane, czyste chodniki, ładnie ubrani ludzie stoją w kolejce na mecz Tigersów, a szklane biurowce starają się zasłonić straszące z kilkuset metrów dalej beżowe pustostany, wszystko wygląda jak scenografia, makieta i jest tu dziwnie, bo nie widać sklepów spożywczych, żadnego deli, a jedyny liquor store błyszczy na bogato. Brak butików z ubraniami, jedyną koszulkę, jaką można kupić, to taka z logo drużyny w sklepie klubowym. Jest prawie jak w SimCity.

Wystarczy tylko wyjść kawałek poza to centrum, parę minut, by znaleźć się na łące zarastającej drogę pomiędzy spalonymi domami, bo ubezpieczenie z takiego spalonego domu to czasem ostatnia deska ratunku. Po łące chodzą wiewiórki, szopy i oposy, a kawałek dalej stoi otoczony barierkami supermarket. Między barierkami zmieści się człowiek, ale już nie wózek, w razie gdyby człowiek chciał wózek podprowadzić. I znowu widać liquor stores, tylko że te są takie ze sprzedawcami zabarykadowanymi za ścianami z grubego szkła, w których przy ladzie jest otwór z obracającą się dokoła tacką na banknoty, karty i butelki tak, by nie było szansy się dotknąć ani włożyć lufy pistoletu.

Władze miasta ogłosiły sukces już jakiś czas temu: Detroit wraca, odbudowuje się. Tymczasem, jakiś kilometr od tych nowo otwartych restauracji, stoi grupa afroamerykańskich mieszkańców (a jest ich w mieście ponad 80%*) i nie wiem, czy czekają w jakiejś kolejce po pomoc społeczną, czy po co, a może też coś sprzedają. Stoją na tle budynków opuszczonych przez fabryki, przez Chryslera, Forda i General Motors, wysoko ogrodzonych, by nie mogli już w nich umierać bezdomni i patrzą, ale nie wiem na co.

To o takim Detroit Charlie LeDuff pisał w wydanej w 2013 roku książce Detroit. Sekcja zwłok Ameryki**. LeDuff to taki reporter z krwi

i kości, dziennikarz z jajami, co to wejdzie do każdego ścieku i zamiast stać przed sceną, wczołga się pod nią, by sprawdzić, co tam się dzieje naprawdę. Pisał o biedzie i nędzy w Detroit, o straży pożarnej, której nie stać na sprzęt, o policji jeżdżącej przeciekającymi od podwozi radiowozami i o dzieciach, które muszą do szkoły nosić własny papier toaletowy. W 2013 roku LeDuff udał się do szefa Fox News z propozycją cyklu reportaży o Ameryce. Program nazwano „The Americans with Charlie LeDuff” i w nim wraz z dwoma innymi dziennikarzami pokazywał widzom Amerykę i Amerykanów, ale nie takich, co to zwykle są w telewizji, a takich z miejsc, do których przeciętni dziennikarze się nie zapuszczają, i o których mieszkańcy bogatych przedmieść nie mają pojęcia. Osiedla robotnicze

w Dakocie Północnej, zbuntowani przeciw rządowi właściciele ziemscy w Nevadzie, imigranci koczujący pomiędzy murem a Rio Grande, mieszkańcy Flint, którzy latami pili zatrutą wodę (nie bez ofiar śmiertelnych), ale dobrą według władz (popijających mineralną z butelek) oraz oczywiście Detroit, wcale nie takie, jak z obrazka, nie świeże i nie odbudowane, a w kryzysie i z aferą goniącą aferę, milionowymi przekrętami, łapówkami, defraudacjami publicznych pieniędzy i deweloperskimi interesami życia.

Twentynine Palms, Kalifornia

CZYTAJ TAKŻE...

PUSTYNIA NIKOGO NIE OSZCZĘDZA... 

Stan Kalifornia zabrania: świń każdego rodzaju: małych, dużych, wietnamskich; węży powyżej sześciu stóp długości; zwierząt jadowitych; koni, chyba że uzyska się specjalne pozwolenie... (...)

„Całe miasta się rozpadały, tymczasem polityczni przywódcy brykali sobie beztrosko w brylantynie i męskich gorsetach, opychali się żarciem z grilla i przymilali do niezdecydowanych stanów***, jak Iowa. Ludność amerykańskich miast mogła równie dobrze mieszkać na innym kontynencie, biorąc pod uwagę, ile uwagi poświęcali jej wszyscy kandydaci” – pisze LeDuff w swojej kolejnej książce-reportażu (Shitshow! Ameryka się sypie, a oglądalność szybuje***) o tym podróżowaniu po Ameryce i o Amerykanach, a ten cytat chyba najlepiej opisuje krajobraz po gospodarczej masakrze. LeDuff jedzie po politykach od lewa do prawa i z powrotem, tym bardziej że opisuje czasy, gdy startowała kampania prezydencka zakończona zwycięstwem Donalda Trumpa (pierwsza kadencja - przyp. red.). Jest dziennikarzem zaprawionym w bojach w „The New York Times”, „The Times”, a przede wszystkim w Detroit (tam zresztą się urodził i tam mieszka), dziennikarzem odważnym, chodzącym nieutartymi ścieżkami, reporterskim zmysłem sprawnie odczytującym społeczne niepokoje i nadchodzące zmiany. Wie, gdzie być i gdzie ustawić kamerę, o co spytać i co pokazać. Jest też dziennikarzem, który gdzieś ma przeciętne dziennikarstwo newsowe z programów informacyjnych, uważając je za shitshow mieszający ludziom

w głowach, czyniący sensację bez przedstawiania kontekstu problemu, bez dyskusji, a jedynie po to, by ludzie wariowali z ekscytacji, a „oglądalność szybowała”.

W jakimś motelu w Arkansas włączam telewizor i przełączam programy w poszukiwaniu czegoś do obejrzenia: filmu, serialu, sportu, choćby programu informacyjnego, ale nic z tego, reklamy, reklamy, teleturnieje, reklamy, biżuteria, diamenty, plastikowy mop the best one, biżuteria, jakaś poprawka ciała, której nawet nie rozumiem, biżuteria, jedzenie, teleturniej, biżuteria, poduszka jakaś taka specjalna podpinana do prądu, pożyczka, tabletki na coś, o czym nie miałam pojęcia, że istnieje, biżuteria, samogotujący garnek, superpatelnia, biżuteria, płyn na niełysienie, biżuteria.

Tennessee, Alabama, Mississippi, Arkansas: wszędzie w radio grają country-pop o tym, że żyją w „God's country” i że „God bless America” przeplatane reklamami kuponów do marketów Kroger, dzięki którym można kupić dziesięć zamiast pięciu, reklamami pożyczek i promocji do Popeyes Louisiana, Kitchen i Whataburger. W sklepach sprzedają płatki śniadaniowe wielkości proszków do prania, tych dużych, wody pakowane po dziesięć, piwo po sześć, precelki z solą, jakby w nie ktoś wstrzelił testosteron, a jabłka wyglądają jak wyjęte z miski w modelu pokoju Ikei. I jeszcze dziesiątki, setki ludzi z wielkimi wózkami, w których są dziesiątki, setki opakowań tekturowych, foliowych, papierowych, aluminiowych, dziesiątki, setki opakowań żarcia, setki, tysiące plastikowych butelek picia, a potem ktoś przy kasie pakuje każdy pojedynczy produkt do oddzielnej pojedynczej reklamówki, po czym do każdej oddzielnej pojedynczej reklamówki wkłada oddzielną pojedynczą albo i podwójną gazetkę reklamową z kuponami i promocjami.

Jak jesteście w Nowym Jorku albo San Francisco, to wszystko tam jest takie bardzo fit, że ludzie biegają od rana do nocy po parkach

i jeżdżą na rowerach, i jedzą liście wodorostów i hummus, a wodę piją przefiltrowaną, a piwo East albo West Coast IPA i pewnie nawet nie myślą o tym, że na Południu tłum w opiętych na brzuchach dresach zjada naraz dokładnie tyle chipsów, ile jest w paczce. A paczki są duże i tanie. Wiecie, że te same Marlboro w Nowym Jorku kosztują czternaście dolarów, a w Alabamie pięć i pół? Że w cenie jednej IPY z Brooklynu można kupić karton litrowych puszek Budweisera albo Budlighta (to takie piwo o smaku stadionowo-festynowym),

a w cenie jednej małej bułeczki z piekarni Whole Foods Marketu kupicie worek chleba na tosty?

Pustelnik Bob (grany przez Toma Waitsa) pod koniec nowego filmu Jima Jarmuscha Truposze nie umierają mówi, że zombie, które wyszły z grobów,

i spustoszyły Centerville „reprezentują nas, żyjących życiem nieograniczonym, bezmyślną konsumpcją mediów i produktów”, nas, czyli Amerykanów uzależnionych od telefonów komórkowych, oglądania telewizji, jedzenia, picia kawy, modnych ubrań, zakupów, grania, klikania, przewijania Facebooka i brania xanaxu. Zombie to Amerykanie, do takiego stanu się doprowadzili tą ciągłą bieganiną z wypchanymi wózkami, nieważne czy

w Walmarcie, czy online.

Jarmusch nakręcił chyba najbardziej społeczny film

w swojej karierze. Film bardzo aktualny – i nie chodzi tu tylko o hasło „Make America White Again” widoczne na czapeczce Farmera Millera (Steve Buscemi zawsze

w formie) – a o rozbudowaną metaforę Ameryki. Reżyser zdaje się mówić nam, że Amerykanie zżerają świat wokół siebie i że już niewiele im zostało, a oni nawet nie zdają sobie z tego sprawy. Nie wierzą, że gdy za oknem pogoda

Seattle

hula, jak nigdy, to coś jest nie tak. Nawet gdyby spadały na nich żaby, jak w Magnolii, nie uwierzyliby własnym oczom. Zwróćcie uwagę na rozmowę Ronniego (Driver) i Cliffa (Murray), jaką prowadzą w samochodzie. Mówią o scenariuszu i reżyser zręcznie niby nas wrabia, że ów scenariusz wymknął mu się spod kontroli. Tak samo, jak amerykański wymknął się amerykańskim ekonomistom, mędrcom i ekspertom. I Amerykanom.

Zatrzymujemy się gdzieś w Alabamie na stacji benzynowej, przy której stoi biały dom z dachem w szpic, pokryty tym amerykańskim sidingiem, to się chyba nazywa siding winylowy, z gankiem po prawej stronie, nad którym sterczy antena satelitarna, i z resztką jakiejś konstrukcji z przodu przed oknami: płot z desek i szmaty pełniące funkcję markizy. Ze stacji wychodzi wielki facet w czapeczce baseballowej z dwulitrową puchą Budlighta w dłoni, którą otwiera i stawia na podorędziu w swoim pickupie wielkości ciężarówki,

a potem odjeżdża. Inni kupują benzynę, batoniki, hot dogi i napoje gazowane w litrowych kubkach po 99 centów, w drewnianych beczkach w brązowej zalewie pływają orzeszki ziemne. Młoda kobieta za ladą z wyraźnym zainteresowaniem pyta mnie, skąd jestem – mówię, że z Polski i dodaję, nauczona doświadczeniem amerykańskiego Południa, że w Europie – a co tu robię? – podróżuję, jeżdżę po Alabamie, bardzo mi się podoba – really? No cóż, tak, really, podoba mi się nieobecność idealnie skoszonych trawników i słońce spadające na przestrzeń zielonych pagórków. Podobają mi się domki wielkości przyczep kempingowych z flagami na kilkumetrowych masztach,  a także stojące obok domków samochody (zazwyczaj w zestawie pick-up plus SUV). Tak tu jest: na rzece przy każdym domu drewniany pomost, tak że te rzeki między drzewami wyglądają, jak w Tajlandii. Przy pomostach pływają dzieci i tata, i wujek motorówką, a mama przynosi wszystkim hamburgery. I wszędzie są kościoły, bo tu wszyscy się modlą, jest kościół katolików, metodystów, baptystów, pierwszy kościół baptystów i kościół nowej społeczności baptystów, kościół misjonarzy, baptystów niezależnych, chrystusowy, chrystusowy nazareński, uczniów Chrystusa, episkopalny, anglikański, luterański, gospel, ortodoksyjny, zielonoświątkowy, prezbiteriański, adwentystów dnia siódmego i kościół dla kowbojów, a każdy z nich ma jeszcze swą własną nazwę od ulicy albo lasu, przy którym się znajduje, i przed każdym z nich jest tablica oznajmiająca, że w Bogu nadzieja, Bóg nas kocha, trzeba mu zaufać, bo Syn Człowieczy zejdzie na ziemię, by odszukać i uratować zagubionych. Gdy potem, gdzieś w Mississippi, już po zmroku zatrzymujemy się na innej stacji benzynowej i prosimy pracującego na niej Hindusa o coś do umycia szyb, wyciąga z zakamarków zaplecza nieużywaną myjkę i patrzy na nas, jakby nasza prośba i nasze twarze przyleciały prosto z kosmosu albo co najmniej z Nowej Anglii. Obok podjeżdża zdezelowany pick-up, z którego zdezelowana kobieta koło sześćdziesiątki papierosowym głosem pyta, skąd jesteśmy i co u diaska robimy tu o tej porze. Z Kalifornii? – nie z Polski, Europa – wiedziała, że nie z Kalifornii, ale to nie jest bezpieczne sąsiedztwo, mamy się stąd zabierać czym prędzej. W tym czasie jej zdezelowany mąż z piwem i papierosem w dłoni, okrągłym krokiem podchodzi, by pokazać nam, jak działa spryskiwanie szyby i o mało nie wtacza się nam cały do samochodu, a na ubrudzonej słońcem twarzy z poszarpaną wiatrem brodą widać jego troskliwe oczy i serdeczny uśmiech bez jedynki, choć to nieważne, bo jemu niczego nie brakuje. I on też nam mówi, żebyśmy się stąd zabierały, bo niebezpiecznie, więc jedziemy dalej.

CZYTAJ TAKŻE...

YELLOWSTONE

Yellowstone – najstarszy i najsłynniejszy park narodowy na świecie. Bez wątpienia wart jest tej swojej reputacji jednego z najbardziej interesujących zakątków naszej planety. To właśnie tu piekło z rajem przenikają się nawzajem, (...)

mountain-sheep-yellowstone

Nocą faktycznie cała ta zieleń umyka, brak słońca przygnębia i jest duszno. Krowy, które w ciągu dnia łażą po łąkach i drogach tak, że czasem trzeba stanąć na parę minut, kiedy byk z wielkimi rogami na obie strony zagląda ci do okna samochodu, teraz śpią niewidoczne, zlewając się z czernią krajobrazu. A ja zastanawiam się, skąd ci ludzie, którzy nie mają krów, mają na życie, bo nie ma tu wielu pól uprawnych, nie ma sadów, ktoś może pracować na stacji benzynowej, ktoś w sklepie, a ktoś inny w mieście ileś tam mil stąd – na poczcie czy w urzędzie albo supermarkecie, ktoś może jeździć po okolicy jako mechanik, hydraulik… Ale wciąż jest ich więcej niż pracy, więc co oni tu robią?

Wielu mężczyzn z amerykańskiego Południa, ale nie tylko z Południa, zewsząd, z krajobrazu pozostałego po tym, jak fabryki przeniesiono do Meksyku i jeszcze dalej, jeździ tam, gdzie jeździł za nimi Charlie LeDuff, na przykład do Dakoty Północnej, by zarobić mityczne setki tysięcy z mitycznych obietnic, pracując po 100 godzin tygodniowo, często sypiając w samochodach, bo nie ma na motel, często nie ma też na jedzenie. Jeden facet na pytanie LeDuffa „czym się żywisz?” odpowiedział, że ma „pełną zamrażarkę wiewiórek”. Ci, co zostają, na przykład w Alabamie, mogą pracować w fabryce Mercedes-Benz. Namawiani do niewstępowania do związków zawodowych, nie wstępują, tłumacząc, że po co wkurzać pracodawcę, a związki i tak nic nie zrobią, bo czy na przykład

w Detroit związki coś zrobiły?

Ci, którym w ogóle już nic się nie udaje, mogą jeszcze jechać do Los Angeles, do drugiego największego miasta w Stanach, gdzie zawsze jest ciepło i gdzie wiele dzielnic wygląda, jak pola namiotowe. Gdy jadę autobusem z zachodniej części miasta do centrum, to mijam miejsca, w których nie chciałabym, by ten autobus się zepsuł, i myślę sobie, że tam, kilka kilometrów dalej, na wzgórzach jest królestwo świata, fabryka snów, ludzie piją szampana w basenach i grzeją tyłki na leżakach, czytając scenariusze kasowych przebojów, a tu na tyłku jednego faceta są trzy pary portek, w ręce wózek, obok namiot, i to by było na tyle. Tylko kilka kilometrów różnicy między światami równoległymi. Charlie LeDuff pokazuje coś, co może cholernie wkurzać i sam też jest wkurzony, ale pozostaje reporterem. Czy bezstronnym? Myślę, że nie bawi się w bezstronność, stając po prostu po stronie ludzi. Każdą sprawę bada dokładnie, z każdej możliwej strony. Lata w Detroit nauczyły go swego rodzaju godzenia się i stawiania czoła najgorszemu

z dystansem, czasem nawet humorem, zgryźliwym – wiadomo, a do tego potrafi to wszystko świetnie opisać.

Large Modern House with Pool

CZYTAJ TAKŻE...

KALIFORNIA

Jednakże sława właściwego odkrywcy Kalifornii, czyli obszarów, które uznawane są dziś za terytorium stanu Kalifornia, przypada oficjalnie w udziale Portugalczykowi Juanowi Rodrigezowi Cabrillo (...)

Na nowojorskim Bushwick młode małżeństwo z Portoryko ciągnie przyczepę z bramy około ósmej rano, on w dresie Nike, ona

w obcisłych jeansach i spranym podkoszulku. Przyczepiają tę przyczepę do Nissana Navary i ruszają w miasto, jadą na Manhattan, gdzie przy stacji metra robią w tej przyczepie – jeden metr na dwa – bajgle na ciepło i buchają potem w oparach tłuszczu, podczas gdy na zewnątrz 30ºC w cieniu, a wilgotność lepi ciała do taksówek. I stoją tak do wieczora, every day. Chwilę przed dziewiątą, parę ulic dalej przy metrze Myrtle–Wyckoff Avenues, starsza kobieta wyciera dokładnie mały rozkładany stolik, na który wykłada kilka ubrań

i potem tak siedzi przy nim i czeka, aż sprzeda wszystkie te ubrania albo aż ludzie przestaną już chodzić, every day. A przed dziesiątą w Chelsea otwierają się galerie sztuki, panie w stonowanych kostiumach i panowie w eleganckich garniturach sprawdzają maile na ekranach swoich Apple’ów, układają katalogi, patrzą czy Sierry, Richtery i Hirsty są na swoich miejscach i myślą o lunchu, do którego zostały jeszcze trzy godziny. A pod wieczór, we Wschodnim Harlemie stoi kobieta z dwoma wózkami, jednym takim z siatki, w którym trzyma majdan przeróżnych rzeczy na cały dzień i noc, głównie ubrań, a drugim jak wielka walizka na kółkach zamykana na kłódkę,

z którego kobieta robi stoisko z sokiem na sprzedaż, z tego stoiska wylewa się czerwona ciecz, ona ledwo jest w stanie to wszystko utrzymać, mimo że jest nawet duża. Na sobie ma getry trzy czwarte, czarny podkoszulek, na nogach niebieskie adidasy, a na szyi medalik z Matką Boską, na brązowej twarzy minę, która zniosła już wiele i zniesie jeszcze więcej, bo zawsze da radę, musi, nie wygrasz z nią, ale nie jest to mina, która się nie przejmuje, która nie cierpi, choć nie teraz, nie, tym sokiem się nie przejmuje, zdarza się, jedną ze szmat wyciera go z wózka, do którego drzwiczek przyklejona jest Pieta i Jezus z objawienia św. Faustyny, „in Jesus we trust”, prawie jak na dolarze. Wypadają jej klucze od kłódki, podnosi szybko, by nie skleiły się za bardzo tym sokiem, jedną nogą przytrzymuje jedne drzwiczki, lewą ręką drugie, a prawą drugi wózek bierze pod pachę i idzie, every day, zostawiając za sobą czerwoną kałużę. A wieczorem restauracje w West Village wypełniają tłumy ludzi, kobieta na ulicy rozdaje babeczki z kremem,

a druga proponuje darmowy makijaż rzęs. Idę Bleecker Street i widzę przez szybę kelnerów układających srebrną zastawę na stole restauracyjnym w oddzielnym pomieszczeniu na specjalne okazje, wchodzę do sklepu z ubraniami, by dla zabawy przymierzyć buty, są piękne i kosztują dziewięć tys. złotych, przy księgarni uśmiechnięta dziewczynka mówi do mamy: „I like books!”, wybiera coś, czyta na głos, dziewczynka wygląda na szczęśliwą, jej mama wygląda na szczęśliwą, kupują wiele pięknie oprawionych książek.

Ten świat musi w końcu wybuchnąć…

„Poverty hit home like a war zone / Check America's pulse, heard a death tone”**** – śpiewają Prophets of Rage. Zespół, a raczej supergrupa, jak ją wszyscy nazywają, została założona w 2016 r. przez trójkę z Rage Against The Machine (Tim Commerford, Tom Morello i Brad Wilk), dwójkę z Public Enemy (Chuck D i DJ Lord) i jednego z Cypress Hill (B-Real). Kumulują niezaprzeczalne umiejętności muzyczne i wokalne ze społeczną świadomością oraz wrażliwością, którą wszystkie wspomniane kapele niosły w świat, poruszając jego problemy i niejednokrotnie rewolucyjnie jadąc po bandzie. Panowie stworzyli więc mieszankę, która najlepiej wybucha w momencie, gdy stoją na scenie z pięściami w górze, krzycząc: „No Hatred / Fuck Racists / Blank Faces / Time’s Changin / One Nation / Unification / The Vibration / Unfuck the World!”*****. Grają covery utworów swoich poprzednich zespołów, o dziwo – albo niestety – bardziej aktualne, niż kiedy były pisane. Rapują – bo ta muzyka to jest taki rap-rock – właśnie o tym, że światem rządzi 1%, że trzeba znać swoje prawa, ale i tak każdy wie, że należy do kogoś innego, praca od 9.00 do 5.00, „They lie when they say we matter”******i że kiedy tylko oddasz kartę do głosowania, zapomną o tobie. Przede wszystkim zaś śpiewają o tym, że dość. Dowodzeni przez najbardziej socjalistycznego muzyka świata i jednego z najlepszych gitarzystów w historii – Toma Morello – Prophets of Rage odbyli w 2016 r. trasę po Ameryce, którą nazwali „Make America Rage Again Tour”. Nie trudno zgadnąć, kto jest ich wrogiem number one.

Ameryka się gniewa coraz bardziej, o czym pisze też Charlie LeDuff. Gdy obserwował zamieszki w Ferguson, Baltimore albo gadał

z chłopakami z getta w Chicago, to wiedział, że już nie chodzi tylko o kolor skóry i o to, że policja zabiła jakiegoś Afroamerykanina. Teraz już zaczyna chodzić o coś więcej, o klasy, o ogólne wkur****e klas niższych i wystarczy już naprawdę niewiele, by wszystko zaczęło płonąć. Dla mnie zombie w Truposze nie umierają znaczą coś jeszcze więcej, niż to, o czym mówi Pustelnik Bob. Dla mnie ci wszyscy ludzie z Detroit, Flint, Alabamy i Mississippi, z Ferguson, Baltimore i Dakoty Północnej, z namiotów w Los Angeles i przyczep

z bajglami w Nowym Jorku, ludzie zabici za życia utratą marzeń, pracy, pieniędzy, perspektyw i tego, co lubią – to oni są zombie. Bladzi, z wygniecionymi twarzami i pozbawieni radości, skazani na zagładę w codziennej walce o przetrwanie, wymęczeni po parunastu godzinach pracy śpiący w nowojorskim metrze, ludzie, którym coraz częściej w głowie grzmi może: „Come on / Had enough, had enough / What the fuck?”*******, jak te zombie budzą się ze snu i ruszają, by wszystko to roznieść w pył.

W Tupelo w stanie Mississippi na schodach przed białym domem siedział starszy czarnoskóry mężczyzna w białym podkoszulku, a na jego prawym kolanie siedziała mała dziewczynka, zapewne wnuczka, o pięknych czarnych warkoczykach. Siedzieli tak i patrzyli przed siebie, patrzyli i siedzieli, jak ten chłopak w okularach na ławce w Benoit, również w Mississippi, również czarnoskóry, choć jakie to ma znaczenie, w czarnych kowbojkach i bordowej czapce, ze srebrnym łańcuchem opadającym na t-shirt, trzymający w rękach granatową apaszkę, którą składał i rozkładał, przeciągał przez palce. Zastanawiałam się, o czym myślą, o czym myślą dziadek

z wnuczką albo ci ludzie stojący jakiś kilometr od nowo otwartych restauracji w centrum Detroit, o czym można tak myśleć cały dzień, siedząc czy stojąc i patrząc przed siebie, czy można tak siedzieć i patrzeć przed siebie bezmyślnie i jedynie czuć, nie myśląc o tym? Jak można siedzieć i patrzeć tak po prostu, nie zastanawiając się niepotrzebnie nad tym wszystkim? (Przekrój) 

Źródła:

http://worldpopulationreview.com/us-cities/detroit-population/ 

** Tytuł oryginalny: Detroit: An American Autopsy. W Polsce wydana w 2015 r. nakładem Wydawnictwa Czarne, tłum. Iga Noszczyk.

*** Tytuł oryginalny: Sh*tshow! The Country’s Collapsing and the Ratings Are Great. W Polsce wydana w 2019 r. nakładem Wydawnictwa Czarne, tłum. Kaja Gucio.

**** Prophets of Rage – „Unfuck the world”.

*****Tamże.

******Prophets of Rage – „Hail to the Chief”

*******Prophets of Rage – „Hands Up”

listopad/grudzień '24 / 6 (22)

/ portrety  

Polska dusza,
amerykański sen.

Niezwykła historia
Marthy Stewart

– z tronu do celi i z powrotem
na szczyt sukcesu

Martha Steward

ROBERT CHOIŃSKI  

zdjęcia: kadry z filmu / materialy prasowe

Od niepozornych początków jako córka polskich imigrantów, przez życie w blasku fleszy jako ikona perfekcyjnego stylu życia, po głośny skandal i więzienie – historia Marthy Stewart to opowieść o niezwykłej determinacji, sile kobiet i nieustannym dążeniu do sukcesu.

Martha Stewart to prawdziwa ikona – od lat jej nazwisko jest utożsamiane z perfekcją w dziedzinie domowego stylu życia, kulinariów, designu oraz szeroko pojmowanej kreatywności. – Bez otwartego umysłu nigdy nie osiągniesz wielkiego sukcesu – brzmi jeden z jej najsłynniejszych cytatów. Królowa kokonizmu już jako młoda dziewczyna przejawiała niezwykłą ambicję, łamała schematy

i wyznaczała nowe kierunki w każdym przedsięwzięciu, którego się podejmowała. Jej historia udowadnia, że nawet po najboleśniejszych upadkach można nie tylko się podnieść, ale też ponownie pobić świat.

Życie i kariera Stewart, pełne sukcesów, kontrowersji oraz imponujących powrotów, niedawno zyskały nowe światło za sprawą głośnego dokumentu Netflixa. Przedstawiamy portret tej niezwykłej postaci – od niełatwych początków, przez spektakularne osiągnięcia, aż po zaskakujące powroty na szczyt.

Dorastanie w rodzinie imigrantów z Polski

Martha Helen Kostyra urodziła się 3 sierpnia 1941 roku w Jersey City jako drugie z sześciorga dzieci polskich imigrantów. Jej ojciec, Edward Kostyra, był farmaceutą, a matka, Martha Ruszkowski Kostyra, nauczycielką i gospodynią domową. Przodkowie Marthy przybyli do Ameryki, niosąc ze sobą bogatą tradycję kulinarną i ogromną wartość ciężkiej pracy, która miała ogromny wpływ na jej przyszłą karierę.

Martha Steward

Matka Marthy była jej pierwszą nauczycielką gotowania, pieczenia, szycia oraz zarządzania domem – umiejętności, które Martha w dorosłym życiu udoskonaliła i przekształciła

w wielomilionowe imperium. Czas spędzany w kuchni czy ogrodzie był dla niej czymś naturalnym. Już w młodym wieku wykazywała nie tylko talent kulinarny, ale również zmysł estetyczny, co miało ogromne znaczenie dla jej późniejszego sukcesu.

W wieku 13 lat Martha rozpoczęła karierę jako modelka, zarabiając na życie poprzez udział w reklamach i pokazach mody. Była znana z klasycznej, amerykańskiej urody, co otworzyło jej drzwi do branży fashion. Choć przez lata wykorzystywała swoje wdzięki w pracy przed kamerą, jej aspiracje sięgały znacznie dalej – chciała tworzyć i zarządzać, nie tylko odgrywać role przypisane przez innych.

Lata nauki i świat Wall Street

Podjęła studia na Barnard College, prestiżowej uczelni w Nowym Jorku. Początkowo studiowała chemię, ale ostatecznie wybrała historię Europy i architekturę. Studia na Barnard były trudne. Martha pracowała jako modelka, aby opłacić czesne, co wymagało od niej determinacji i dyscypliny. Jej urok i wykształcenie sprawiały, że szybko przyciągała uwagę. Ona nie zamierzała jednak tkwić

w jednym miejscu.

W 1967 roku podjęła pracę jako maklerka na Wall Street, gdzie była jedną z nielicznych kobiet w męskim świecie finansów. Stewart wyróżniała się w tym środowisku swoją odwagą i determinacją. Jej praca na giełdzie pozwoliła jej zdobyć cenne doświadczenie

w zarządzaniu finansami, inwestycjach i podejmowaniu ryzyka. Dzięki swojej inteligencji i elastyczności radziła sobie w trudnym świecie finansów – jej były szef wspominał, że zarabiała nawet 250 tysięcy dolarów rocznie, co na tamte czasy było astronomiczną sumą.

Jednak mimo sukcesu zawodowego na Wall Street, Martha poczuła wypalenie. Zdecydowała się odejść z finansów i skoncentrować na innej pasji – tworzeniu przestrzeni do życia, gdzie estetyka łączy się z funkcjonalnością. Wspólnie z mężem, Andrew Stewartem, kupiła XIX-wieczny dom w Connecticut, który stał się miejscem, gdzie narodziła się jej wielka pasja do gotowania, projektowania wnętrz i ogrodnictwa.

Narodziny imperium Martha Stewart Living

W latach 70. Martha Stewart rozpoczęła działalność cateringową. W domowym zaciszu tworzyła wyjątkowe potrawy i dekoracje. Jej catering szybko zyskał uznanie dzięki perfekcyjnej dbałości o szczegóły oraz wyjątkowej estetyce. Niebawem Martha zdobyła uznanie elit i celebrytów, co pozwoliło jej nawiązać kontakty z wpływowymi ludźmi i zbudować markę.

W 1982 roku wydała swoją pierwszą książkę „Entertaining”, która natychmiast stała się bestsellerem. Publikacja była nie tylko książką kucharską, ale także przewodnikiem po sztuce organizacji przyjęć i dekoracji wnętrz. Jej wyjątkowy styl – elegancki, ale przystępny – zyskał rzesze fanów. W kolejnych latach Martha wydawała kolejne książki, które ugruntowały jej pozycję liderki w dziedzinie domowego stylu życia. O tym, jak poważnie podchodziła do swojej pracy, najlepiej świadczą jej własne słowa:

– Myślę, że pieczenie ciasteczek jest równe temu, jak królowa Wiktoria rządziła imperium. Nie ma żadnej różnicy w tym, jak poważnie podchodzisz do swojej pracy, jak poważnie traktujesz całe swoje życie – wyznała kiedyś Stewart.

Martha Steward

W 1990 roku założyła magazyn „Martha Stewart Living”, który szybko stał się źródłem inspiracji dla tysięcy kobiet i mężczyzn. Magazyn nie tylko przedstawiał porady kulinarne, ale także pomysły na dekoracje, ogrodnictwo i organizację domowego życia. W 1993 roku Stewart uruchomiła program telewizyjny pod tą samą nazwą, co pozwoliło jej dotrzeć do jeszcze szerszej publiczności i zyskać status prawdziwej gwiazdy.

Założenie firmy Martha Stewart Living Omnimedia w 1997 roku było ukoronowaniem jej sukcesów. Była pionierką w łączeniu różnych mediów, by promować swoje idee i wartości. Kiedy firma weszła na giełdę w 1999 roku, Stewart stała się pierwszą kobietą miliarderką, która samodzielnie zbudowała swoje imperium od podstaw. Jej historia stała się inspiracją dla kobiet na całym świecie.

Ciemne chmury nad Marthą Stewart – skandal i więzienie

Choć wydawało się, że Martha Stewart osiągnęła szczyt kariery, w 2001 roku zaczęły się jej poważne problemy. Oskarżono ją o tzw. insider trading – sprzedaż akcji firmy ImClone Systems na podstawie poufnych informacji. Po długim procesie, w 2004 roku Stewart została uznana za winną składania fałszywych zeznań oraz utrudniania śledztwa i skazana na pięć miesięcy więzienia. Dla wielu był to koniec kariery Marthy Stewart. Ona jednak miała inne plany.

Pobyt w więzieniu federalnym w Alderson w Wirginii Zachodniej był dla Marthy doświadczeniem trudnym, ale także przełomowym. Zamiast poddać się i zamknąć w sobie, skupiła się na pomaganiu innym więźniarkom. Uczyła je ogrodnictwa i podstaw biznesu.

O swoim doświadczeniu mówi otwarcie, podkreślając, że mimo poczucia niesprawiedliwości, starała się wyciągnąć z tej sytuacji coś pozytywnego.

Powrót z nową energią

Po wyjściu z więzienia w 2005 roku Martha Stewart z impetem wróciła do pracy. Wznowiła działalność telewizyjną, publikowała nowe książki i zaangażowała się w liczne projekty medialne. Jej programy, takie jak „Martha” czy „The Apprentice: Martha Stewart”, przypomniały światu, że nie da się jej tak łatwo zepchnąć z piedestału.

Największą niespodzianką była jednak współpraca z raperem Snoop Doggiem w programie „Martha & Snoop’s Potluck Dinner Party”. Show, który początkowo wydawał się kuriozalnym połączeniem, szybko zyskał ogromną popularność dzięki poczuciu humoru, dystansowi do siebie i chemii między gospodarzami. Martha pokazała nową twarz – osobę gotową na nowe wyzwania, odważną

i umiejącą wyśmiać własne wady i błędy.

Życie prywatne pełne zawirowań

Na płaszczyźnie prywatnej Martha Stewart również zmagała się z wieloma wyzwaniami. W 1961 roku poślubiła Andrew Stewarta, a ich związek przyniósł jedno dziecko – córkę Alexis Stewart. Jednak życie w świetle reflektorów i ciągła pogoń za karierą negatywnie wpłynęły na relacje w rodzinie. Alexis wielokrotnie mówiła publicznie o trudnych relacjach z matką, podkreślając, że Martha często była surowa i niedostępna emocjonalnie. Rozwód z Andrew Stewartem w 1990 roku, po niemal 30 latach małżeństwa, był dla niej ciosem, ale nie zatrzymał jej na drodze do dalszego rozwoju.

Z biegiem lat Stewart otworzyła się na rozmowy o swojej rodzinie, mówiąc szczerze o błędach, jakie popełniła jako matka i żona. Choć Alexis przez wiele lat miała do matki żal, obie kobiety starały się zbudować lepsze relacje. W swoich późniejszych projektach Martha podkreślała wartość rodziny i starała się promować wartości, które, jak mówiła, wyniosła z własnego domu – mimo wszystkich trudności.

Po rozwodzie, Martha Stewart przez wiele lat była związana z Charlesem Simonyim, węgierskim deweloperem oprogramowania,

z którym spotykała się od 1993 do 2008 roku. Choć szczegóły ich relacji pozostają nieznane, Stewart wielokrotnie określała go mianem swojego „chłopaka”, a para często pojawiała się razem na galach i wydarzeniach charytatywnych. Ich związek napotkał jednak poważne trudności, zwłaszcza po tym, jak Martha trafiła do więzienia. Jak sama przyznała, Simonyi odwiedził ją tam tylko raz, co było dla niej sporym ciosem.

Po tym jak wyszła na wolność, choć Simonyi wysłał po nią prywatny odrzutowiec, nie udało im się odbudować wcześniejszej zażyłości. Martha przyznała, że jej życie stało się „mniej ekscytujące”, co miało wpływ na ich związek. W 2008 roku, trzy lata po jej wyjściu

z więzienia, Simonyi ożenił się z Lisą Persdotter, szwedzką milionerką. Dla Stewart było to wielkie zaskoczenie. Mówi, że dowiedziała się o jego ślubie w dość dziwnych okolicznościach, podczas wspólnej wizyty u prezydenta Islandii, kiedy Simonyi powiedział jej, że zamierza się ożenić. W dokumencie Netflixa Martha nazwała to wydarzenie swoim „drugim rozwodem”, nie kryjąc rozczarowania.

Dziedzictwo Marthy Stewart

Dziś Martha Stewart jest czymś więcej niż ikoną lifestyle'u. Stała się symbolem przedsiębiorczości, siły kobiet i dowodem na to, że niezależnie od porażek, zawsze można się odrodzić na nowo. Jej podejście do pracy – precyzyjne, pełne pasji i wciąż ewoluujące

– inspiruje nie tylko kobiety, ale także wszystkich, którzy pragną realizować swoje marzenia, bez względu na przeciwności losu.

Jednak Martha Stewart to także osoba, która uczyła się na swoich błędach i nie bała się przyznać do porażek. Jej autentyczność

i otwartość sprawiły, że wiele osób odnajduje w niej inspirację nie tylko w kontekście sukcesu zawodowego, ale także w aspekcie radzenia sobie z problemami osobistymi. (zwierciadlo.pl)

Źródła: „Martha Stewart: A Life of Reinvention, Resilience, and Success”, ceotodaymagazine.com; „Everything We Learned From Martha Stewart’s New Documentary”, thecut.com; „Martha Stewart Quotes”, brainyquote.com

/ portrety  

marzec/kwiecień '24 / 3/4 (19/20)
Hans Christian Andersen

Wokół jego życia i  twórczości narosły mity. Że to autor baśni dla dzieci, smutnych, nierzadko niedających nadziei, bo i sam Hans Christian Andersen dorastał w  strasznych warunkach. Że charakterem zrażał do siebie ludzi, że w jego zapiskach można doszukać się dowodów na homoseksualne skłonności.

O  zupełnie innym człowieku i autorze opowiada wybitna andersenolożka, tłumaczka jego utworów

i  „Dzienników” – Bogusława Sochańska. 

andersens-fairy-tales

Hans Christian Andersen

– życie jak z baśni

ZOFIA FABJANOWSKA-MICYK

Baśnie dla dzieci. Z tym kojarzy się nazwisko Andersena.
To mit chyba najbardziej dla Andersena krzywdzący. Że pisał tylko dla dzieci. Pomijając już, że jest także autorem powieści, sztuk teatralnych, wierszy, takie podejście bardzo zubaża również odbiór jego baśni, w których zawsze są dwa poziomy opowieści. Jedna przeznaczona dla najmłodszego czytelnika. Druga dla dorosłego.

Weźmy chociażby mniej u nas znaną baśń „Motyl”. Dziecko odbiera to jako ładną historyjkę o owadzie, który lata z kwiatka na kwiatek. Natomiast dla dorosłego dość czytelne będzie, że to opowieść o starokawalerstwie i niemożności znalezienia sobie odpowiedniej partnerki. W „Motylu” są nawet elementy erotyczne, dorosły czytelnik nie powinien mieć problemu z ich odszyfrowaniem. Co prawda w wielu przekładach ich nie znajdzie. Między innymi i w tym przez długie lata u nas w Polsce najbardziej znanym, zwanym Iwaszkiewiczowskim. W tym przekładzie przebiśniegi, które motyl określa jako „wprawdzie urocze i ładne, ale jeszcze niedojrzałe, jeszcze nie dla niego”, czyli w rzeczywistości 14-letnie konfirmantki, na które mężczyzna może już spoglądać z pożądaniem, zamieniają się w małe dziewczynki w białych sukienkach idące do komunii, zupełnie niewinne. Siła zmitologizowania twórczości Andersena jest tak wielka, że wiele osób nie dopuszcza takich interpretacji.

Czy tylko my, Polacy, tak go czytamy?
Nie. Podstawą do większości polskich przekładów są niemieckie tłumaczenia. Proces przerabiania Andersena rozpoczął się, moim zdaniem, w drugiej połowie XIX wieku, kiedy to literatura dla dzieci była już świadomie wykorzystywana jako narzędzie edukacji. Andersena przykrawano do takich potrzeb. Trzeba pamiętać, że on często pokpiwał z dorosłych, wyśmiewał metodycznie przemądrzalstwo profesorów, ludzi wykształconych. Inna sprawa, że te dwuznaczności są trudne do przełożenia, to humor nierzadko oparty na grze słów.

Mówisz o humorze, a ja pamiętam z dzieciństwa same smutne baśnie.
No właśnie, a dla Duńczyków najważniejszą cechą utworów Andersena jest błyskotliwy humor.

Trudno mi to zrozumieć, kiedy przypominam sobie np. historię „Dziewczynki z zapałkami”.
To prawda, że u Andersena obecna jest śmierć. Tak, główna bohaterka umiera, ale baśń nie kończy się tragicznie. Kończy się wspaniale – dziewczynkę do krainy wiecznej szczęśliwości zabiera babcia. I chociaż niektórym trudno będzie w to uwierzyć, jest w tej opowieści wiele naprawdę zabawnych momentów. Na przykład kiedy dziewczynka wyobraża sobie, że pieczona kaczka maszeruje przez stół z widelcem wbitym w grzbiet. Może się to wydawać makabryczne, ale to w rzeczywistości humor, który znamy na przykład

z kreskówek. Komizm kryje się tu także w języku, w opisie.

Podobno matka Andersena w dzieciństwie żebrała na ulicy. Ojciec był szewcem. Nie wiodło im się najlepiej.
Szewcem, ale też niespełnionym artystą. Nie lubił szycia butów, marzył, żeby uzyskać wykształcenie, ale jemu się nie udało. Był człowiekiem nowoczesnym, czytał gazety, interesował się polityką, był krytyczny wobec religii, regularnie zabierał rodzinę na spektakle. Zbudował też Hansowi Christianowi teatrzyk w domu, szył kostiumy, robił scenografię. Wiadomo, że to od niego Andersen zaraził się miłością i do teatru, i do książek. Matka pisarza była analfabetką, za to w odróżnieniu od męża była bardzo praktyczna. Ojciec Hansa Christiana, ulegając ówczesnym nastrojom, dołączył na jakiś czas do wojsk napoleońskich, zdaje się, że miał romantyczną wizję swojej wojaczki. W rezultacie zrujnował sobie całkowicie zdrowie. Po jego śmierci żona utrzymywała siebie i syna głównie z prania, robiła, co się dało, żeby mieli z czego żyć.

Bała się, że wyrasta jej pod nosem drugi fantasta, chciała, żeby miał fach, posłała go więc do fabryki na termin krótko po konfirmacji. Ale wcześniej, kiedy miał niespełna sześć lat, dopilnowała, żeby poszedł do szkoły. Mało tego, ta prosta, niepiśmienna kobieta zastrzegła sobie, że jej dziecka nie wolno w tej szkole bić, i to w czasach, w których kary cielesne uważano za coś zupełnie normalnego, a nawet pożądanego w procesie wychowania.

Dla wielu ludzi zaskoczeniem może być to, że Andersen marzył o karierze aktora.
Wizja, że może tworzyć światy na żywo przed publicznością, przez pewien czas zdominowała jego wyobraźnię. Chociaż Andersen pisał od dzieciństwa.

Jego matka ponownie wyszła za mąż, także za szewca, o którym pisze się, że był bardzo przyzwoitym ojczymem, chociaż na pewno nie był człowiekiem tego formatu co ojciec. Żadnej już inspiracji Hans Christian w domu nie znalazł. Poza tym był zachłyśnięty teatrem. Niewątpliwie miał słuch muzyczny, pobierał nawet potem lekcje u dyrektora chóru przy Teatrze Królewskim w Kopenhadze. Niestety, wkrótce przyszła mutacja i musiał się pożegnać z karierą muzyczną. Na aktora też się nie nadawał.

Na pewno nie sprzyjały mu warunki fizyczne.
Współcześni mu mężczyźni mieli średnio 160 cm, on bliżej 190. Do tego nosił jeszcze wysoki kapelusz. Miał duże stopy, mógł wydawać się niezgrabny. Ale miał interesującą twarz, szlachetny profil. Na fotografiach ma zawsze zamknięte usta, może miał nieładne zęby? Tego nie wiemy. Moim zdaniem jednak zdecydowanie nie był brzydki.

Jak to się stało, że chłopiec z biednej rodziny nie tylko wyjechał, lecz także utrzymywał się i kształcił w Kopenhadze?
Do stolicy wybrał się jako 14-latek, częściowo na gapę, częściowo z pieniędzy, które sobie zebrał. A ponieważ w bibliotekach dostępne były wtedy książki teleadresowe, od razu zlokalizował domy znanych ludzi, których postanowił prosić o pomoc. Zapukał do drzwi wspomnianego już dyrektora chóru. Otworzyła mu ochmistrzyni, której powiedział o sobie kilka słów, a że miał niezły – jak powiedzielibyśmy dzisiaj – auto-PR, natychmiast podbił jej serce, tak jak będzie potem podbijał serca wielu, wielu ludzi. Można sobie wyobrazić, że ochmistrzyni poszła po prostu do właściciela domu i powiedziała mu, że oto w jego kuchni siedzi takie niezwykłe dziecko. Traf chciał, a może po prostu sprytny młody człowiek doskonale to wiedział, że akurat tego wieczoru w domu była kolacja, na którą zaproszono grono ważnych postaci. Chłopak wszedł, zaczął śpiewać, odegrał scenę z jakiejś sztuki, a panowie postanowili się zrzucić do kapelusza. Zebrała się kwota, która umożliwiła mu wynajęcie pokoju, wyznaczono opiekuna, od którego Andersen miał odbierać ją w ratach. Zadbano też o jego dalszą edukację.

W którym momencie życia odnosi międzynarodowy sukces?
Jeszcze w gimnazjum, do którego trafił dzięki pomocy wspomnianych mecenasów i przyznanemu mu stypendium królewskiemu, napisał wiersz „Umierające dziecko”. Prawdopodobnie pierwszy w historii literatury utwór napisany z perspektywy dziecka. Był tu także język absolutnie przełomowy, bo stylizowany na mówiony. W 1829 roku dwudziestoparoletni Andersen po raz kolejny zostaje zauważony dzięki debiutowi prozatorskiemu. I wreszcie wielki sukces, który umocnił jego pozycję w świecie literatury: „Improwizator”, pierwsza w historii duńskiej literatury powieść współczesna, psychologiczno-społeczna. Pisano powieści ku pokrzepieniu serc, ale nie takie; jest to notabene opowieść o baśniowej karierze biednego dziecka. Pierwsze zeszyciki z baśniami powstają dopiero po wydaniu „Improwizatora”. Z początku nie wywołały wiele zamieszania, za to bardzo wówczas znany fizyk – o tych samych co pisarz imionach – Hans Christian Ørsted, odkrywca elektromagnetyzmu, ale też filozof, jedna z osób, która wspierała Andersena, poznał się na nich od razu. Pisarz pokazał mu baśnie, zanim jeszcze oddał je do druku. Usłyszał znaczące zdanie: „»Improwizator« uczyni pana sławnym, ale baśnie uczynią pana nieśmiertelnym”. Zabawne, bo Andersen donosił o tym w liście do swojej przyjaciółki z własnym komentarzem: „Ja tak nie sądzę”.

A co z życiem uczuciowym Andersena? Podobno był homoseksualistą, dlatego nigdy nie założył rodziny.
Sama uległam kiedyś urokowi świetnie napisanej biografii, gdzie pojawia się taka teza. Ale po latach bardzo wnikliwych badań absolutnie nie mogę się z nią zgodzić. Nie twierdzę, że Andersen nie miał też pociągu do mężczyzn. Nie mam żadnych podstaw, żeby tak wyrokować. Tak jak nie mamy żadnych dowodów, że miał pociąg. Homoseksualistą nie był na pewno, za dużo w źródłach dowodów na jego fascynacje kobietami. Denerwuje mnie jednak, jak łatwo wysnuwa się bezpodstawne wnioski. „Już Kierkegaard zauważył, że Andersen jest biseksualny” – badacze chętnie cytują jeden drugiego, powielając to samo zdanie. Tymczasem gdyby rzeczywiście przeczytali tekst Kierkegaarda, w którym przyszły wybitny filozof, a wtedy jeszcze debiutujący młody chłopak, krytykuje powieść Andersena, wiedzieliby, że to bzdura.  Kierkegaard pisze o „pierwszej i drugiej potencji”, czyli o prozie i poezji. Pisze, że w tej drugiej potencji dopuszczalne – a nawet pożądane – jest, żeby miała ona w sobie dwa aspekty, tak jak 

andersen-hansc
andersen-hansc
andersen-hansc

Na zdjęciach  Hans Christian Andersen i fragment opowiadania "Dziewczynka z zapałkami" / domena publiczna

dwa pręciki na kwiatku: męski i żeński. Czytaj: poeta musi mieć w sobie pierwiastek kobiecy, żeby był dobrym poetą, natomiast w przypadku prozy potrzebny jest jednak silny mężczyzna, który napisze coś użytecznego. Zarzut Kierkegaarda jest taki, że Andersen nadaje się do pisania poezji, ale nie dobrej prozy. Wystarczy wyrwać z kontekstu fragment o potencji, pręcikach męskim i żeńskim

i powstaje „dowód” na biseksualizm Andersena. Inne „dowody” na jego skłonność do mężczyzn to także nadinterpretacje i domysły.

Z całą pewnością stwierdzić można, że kochał się w czterech kobietach. Nie miał szczęścia. W trzech pierwszych przypadkach był zwyczajnie zbyt biedny, żeby im się oświadczyć. To były kobiety o wyższej niż on pozycji społecznej. Czwarta wybranka była równie niskiego urodzenia, a Andersen był już na tyle znany i zamożny, że ten związek miałby szansę na powodzenie. Ale z kolei ona nie była zainteresowana nim erotycznie. Jest też przypuszczenie graniczące z pewnością, że Andersen nigdy nie zaznał miłości fizycznej.

zdjęcie

Człowiek, który tyle podróżował, spotkał na swojej drodze tylu ludzi…
Jego stosunek do seksualności był bardzo skomplikowany.

W „Dziennikach” są krzyżyki, które – jak się wydaje – oznaczać mogą akty masturbacji, z którymi prowadził nieustanną walkę. Moim zdaniem postrzegał je jako grzech. Był bardzo religijny, choć nie był blisko Kościoła. I dbał o czystość, w sensie duchowym i fizycznym. Dochodzą do tego realia XIX wieku; musimy pamiętać, że to czasy całkowitego zafałszowania sfery seksualności człowieka. Skądinąd wszyscy wiedzieli, że istniały burdele.

Z „Dzienników” pisanych bez wątpienia dla siebie – są tam bowiem tak prywatne zapiski jak ten o wysypce na penisie – dowiadujemy się, że Andersen też kilka razy wybiera się do domu publicznego. I za każdym razem kończy się to rozmową z prostytutką, nie potrafi się przemóc. Jest też takie jego wspomnienie z fabryki – tej, gdzie jako chłopiec umilał innym czas swoim śpiewaniem. A że śpiewał sopranem, znaleźli się mężczyźni, którzy zakpili z niego, pytając, czy nie jest aby dziewczyną, po czym ściągnęli mu spodnie. To mogło mieć wpływ na jego seksualność. Wiadomo również, że dorosły Hans Christian bardzo bał się choroby wenerycznej, która zrujnowałaby mu karierę. Akceptowano go, bo był czysty, poprawny, szlachetny, utalentowany.

Myślisz, że był szczęśliwym człowiekiem?
Miał swoje cierpienia, niespełnienia, ale na drugiej szali były tak poważne atuty, że absolutnie nie można powiedzieć, że był nieszczęśliwy. Nie umierał w samotności, otoczony był przyjaciółmi – do samego końca troskliwie się nim opiekowali. Uważa się, że zmarł na raka wątroby, który rozwijał się kilka lat. Upuszczano mu krew, bez przerwy robiono lewatywy.

Miał bóle, uspokoiły się dopiero, kiedy zaczęto mu podawać morfinę.

Kopenhaski pomnik Hansa Christiana Andersena / Wikipedia / domena publiczna

Jakiś czas nie potrafił się pogodzić z tym, że się zestarzał i że odchodzi. Ale ostatni etap to już pełne pogodzenie.

Szczęście ma bardzo wiele odcieni. Dla mnie taka nauka wypływa z jego życiorysu. W „Dziennikach” Andersen tyle razy nie dowierza swojej sławie, postrzega ją w kategoriach cudu. Pisze, że to, co mu się przydarzyło, jest jak baśń.   (zwierciadło.pl - archiwum) 

basnie1

LITERATURA

Międzynarodowy Dzień Książki dla Dzieci 

 Międzynarodowy Dzień Książki Dla Dzieci i Młodzieży celebrowany jest - jak każdego roku - 2 kwietnia.

Owa data nie jest przypadkowa - tego dnia,  w 1805 roku, urodził się słynny duński baśniopisarz Hans Christian Andersen [...]

/ portrety  

luty '24 / 2 (18)
Leonard Cohen

Ich miłość zaczęła się na początku lat 60. na idyllicznej greckiej wyspie Hydra, która była wówczas mekką zagranicznych artystów, pisarzy

i muzyków. Tutaj młody Cohen zmagał się z marzeniami o zostaniu pisarzem, a Marianne próbowała dojść do siebie po nieudanym małżeństwie.

On był twórcą, ona muzą siedzącą u jego stóp...

Leonard i Marianne
Leonard i Marianne
Leonard i Marianne

niezwykła historia Leonadra Cohena

i Marianne Ihlen

MARTA WASZKIEWICZ   

ZDJĘCIA: Aviva Layton, Axel Jensen Junior / materiały prasowe / domena publiczna 

Lata 60., czas wolnej miłości i otwartych związków. Leonard Cohen napisał książkę, zdobył nagrodę i wyjechał. Gdy dotarł do Grecji, jego oczom ukazała się przepiękna wyspa. Hydra zachwyciła go prostotą i autentycznością, a mieszkańcy okazali się na tyle życzliwi, że postanowił zostać. Tam poznał pochodzącą z Norwegii Marianne Ihlen, która natchnęła go do napisania kilku najsłynniejszych utworów. On był dla niej wsparciem i duchowym drogowskazem, a ona stała się jego muzą. To dzięki niej powstały nieśmiertelne piosenki „So Long, Marianne” czy „Bird on a Wire”.

Cohen miał już na koncie serię krótkich związków, ale z Marianne był najdłużej. Była miłą i szczodrą osobą. Uśmiechniętą i pełną entuzjazmu. Naprawdę słuchała, co się do niej mówi, a mało kto tak robi. Nie czekała, aby powiedzieć następne zdanie, tylko słuchała. Była szczerze zainteresowana tym, co ludzie mają do powiedzenia. Do tego miała niezwykłą moc – świetnie umiała zachęcać do pracy i była bardzo opiekuńcza. Była też jedyną kobietą, która nie była olśniona Leonardem. Zupełnie jakby się stawiała. Ich miłość była piękna i romantyczna, aż do ostatniego, niezwykle przejmującego rozdziału.

Dni czułości

„Pierwszy raz zobaczyłam Leonarda, gdy stałam w kolejce z koszykiem. Stanął w drzwiach, podświetlony słońcem, więc widziałam tylko jego sylwetkę. Powiedział: „Może do nas dołączysz? Siedzimy na zewnątrz”. Gdy nasze oczy się spotkały, poczułam to całym ciałem. Naprawdę niesłychane doznanie” – tak zapamiętała pierwsze spotkanie z Cohenem Marianne Ihlen, która na Hydrę przyjechała, aby uciec przez swoimi problemami. „Nie radziłam sobie z życiem” – mówiła. Także Leonard pod wieloma względami poszukiwał czegoś innego. „Byliśmy jak dwójka uchodźców, uciekających przez tym, czemu w końcu musiałam stawić czoła”.

Pierwszy rok ich wspólnego życia na wyspie był wspaniały, choć dni upływały im bardzo zwyczajnie. Wstawali wcześnie, jedli śniadanie i brali się za swoje obowiązki. Leonard bez przerwy pisał, a Marianne robiła zakupy i przynosiła jedzenie. On był twórcą, a ona grecką muzą siedzącą u jego stóp. „To były bardzo dobre lata. Siadywaliśmy, leżeliśmy i spacerowaliśmy w promieniach słońca. Słuchaliśmy muzyki, kąpaliśmy się. Graliśmy, piliśmy i dyskutowaliśmy. Pisaliśmy, kochaliśmy się. Było naprawdę fantastycznie” – mówiła Marianne.

Ihlen nigdy nie uważała się za piękność i nie wierzyła Leonardowi, gdy nazywał ją najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek zobaczył. Myślała, że ma zbyt okrągłą twarz. „W Grecji byłam bardzo jasną blondynką, chudą, prawie bez biustu, ku mej rozpaczy” – mówiła. Bliscy z jej otoczenia nie podzielali jej zdania. „Była piękna, ale zaczęła cieszyć się swoją urodą dopiero wtedy, gdy poznała Leonarda. To on nauczył ją kochać życie. Czuła, że nie tylko ją widział, ale też naprawdę kochał. I sprawiał, że czuła się piękna” – mówił Jan Christian, bliski przyjaciel Marianne.

Leonard i Marianne
zdjęcie

„Zawsze próbowałem uciec”

Żeby naprawdę zrozumieć Marianne, trzeba zrozumieć jej pierwszego męża, Axela Jensena. Bywał bardzo agresywny. Nigdy jej nie uderzył, ale zdarzało mu się wpadać w taki gniew, że wyrzucał meble przez okno. Leonard bacznie obserwował rozpad ich związku,

a następnie wyciągnął do Marianne pomocną dłoń i pomagał z synkiem, dla którego w pewnym sensie stał się ojcem. Mały Axel do dziś mówi, że Leonard miał na niego bardzo dobry wpływ.

W końcu Cohen wpadł na pomysł, aby część roku spędzać w Montrealu – oglądać prawdziwe życie i znajdować natchnienie. „Dużą część życia spędziłem uciekając. Choćby nawet sytuacja wyglądała dobrze, ja i tak musiałem uciec, bo mnie nie wydawała się dobra. To było samolubne, ale wtedy takie mi się nie wydawało. Myślałem, że tylko tak przetrwam. Bliscy cierpieli, bo bez przerwy odchodziłem. Zawsze próbowałem uciec” – mówił Cohen.

Gdy Leonard dzielił swój czas między Hydrę i Montreal, Marianne nie była zadowolona ze swojego życia. „Nie wiedziałam, co robić. Jako jedyna nie malowałam, nie pisałam, nie rzeźbiłam… Otaczali mnie sami artyści. W końcu stwierdziłam: też jestem artystką! Życie to sztuka, a ja żyję. Niezbyt to oryginalne. Uważałam, że jestem fatalna pod każdym względem” – mówiła.

Leonard również przechodził wtedy koszmarny okres. Nie miał na czynsz, więc popadł w halucynogenny obłęd, w efekcie którego powstała ostatnia w jego karierze powieść zatytułowana „Piękni przegrani”. Cohen pisał ją gorączce, przesiadując w palącym greckim słońcu, wspomagany przez LSD i amfetaminę. Tworzył nieskończoną ilość wersji, aby na koniec ocenić, która najlepiej trafia do jego uwagi.

Powieść ukazała się w 1966 roku, ale mało kto ją przeczytał. Wielu intelektualistów próbowało ją zrozumieć, ale nawet ich całkowicie zdezorientowała. „Po lekturze „Pięknych przegranych” musiałam wyszorować sobie mózg”, „To najbardziej przerażająca książka napisana w Kanadzie”, „Słowna masturbacja” – pisali krytycy. Wtedy Leonard załamał się nerwowo i zrozumiał, że nie utrzyma siebie

i swoich bliskich z pisania. Postanowił więc zająć się muzyką.

Leonard i Marianne

To jest piosenka!

Gdy Leonard wrócił do Ameryki i spotkał się z Judy Collins. „Przyszedł do mojego mieszkania i powiedział: Nie umiem śpiewać, ani grać na gitarze i nie wiem, czy to w ogóle piosenka. Zagrał mi pierwsze wersy „Suzanne”, a ja zawołałam: To jest piosenka! Piosenka, którą natychmiast muszę nagrać!” – wspomina piosenkarka. Materiał powstał bardzo szybko, jednak Cohen jasno zaznaczył, że przenigdy nie zaśpiewa publicznie. Minął rok, a „Suzanne” stała się hitem. Judy organizowała akurat dużą imprezę charytatywną

w Nowym Jorku i powiedziała: „Chcę żebyś wyszedł na scenę i zaśpiewał. Wszyscy rozpaczliwie chcą usłyszeć jak to śpiewasz”. Leonard na to: „Nie umiem śpiewać, mam fatalny głos”.

Jego pierwszy występ miał miejsce w 1967 roku. Stanął na środku sceny i zaczął śpiewać, choć dygotał jak listek. W połowie piosenki załamał się – zaczął płakać, zszedł ze sceny i nie chciał wrócić. Umierał ze strachu. Przeżywał potężny atak tremy. Pomogła mu Collins, z którą zdecydował się zaśpiewać w duecie. To była jedna z najważniejszych chwil w jego życiu. Tak odkrył w sobie pieśniarza, a potem ruszył z kopyta. Podpisał kontrakt z wytwórnią Columbia i z nią pozostał. Często jednak musiał przekraczać „wielką tamę” – zarówno w poszukiwaniu natchnienia, jak i po to, aby znów się troszkę przygnębić.

Nie stać ich było na podróż we troje, więc Marianne często zostawała na Hydrze. W pewnym momencie poczuła, że nie chce być dłużej sama. Wkrótce potem przyszedł telegram: „Mam dom. Potrzebuję już tylko mojej kobiety i jej syna. Całuję, Leonard”. To wystarczyło. Pojechała do Montrealu, jednak szybko okazało się, że był to ogromny błąd. Słowa telegramu tworzyły cudowną wizję, ale gdy tylko zostały wypowiedziane, Leonard natychmiast przestał tego potrzebować. Potrzebował to tylko powiedzieć. Natomiast Marianne, głęboko w nim zakochana, rzeczywiście przyjechała z małym Axelem i wyszło tragicznie. To była prawdziwa katastrofa, a ich wyśnione życie zostało przerwane. Byli wtedy bardzo nieszczęśliwi. Z artysty nigdy nie będzie świetnego męża. Ich nie można mieć na własność. To nieuchwytne istoty zaślubione swojej muzie. Jak na ironię, takiego mężczyznę pragnie posiadać każda kobieta...

Jak wspomina Judy Collins: „Przyszła do mnie Marianne i powiedziała: „Byliśmy szczęśliwi na Hydrze, spacerowaliśmy po plaży, pływaliśmy nago, piliśmy dużo retsiny. Aż pewnego dnia oznajmił: „Marianne, jadę do Nowego Jorku zagrać moje piosenki Judy Collins”. Nagrałaś wszystkie jego piosenki i chcę ci tylko powiedzieć, że złamałaś mi życie”.

Osobiste wersy

Cohen czerpał z poezji Szekspira, Keatsa i Marlowe’a. Jego teksty bardzo często dotyczyły relacji z kobietami, a z piosenek wręcz przebijała kobieca obecność. W utworze „So Long, Marianne” (1967) Leonard zamknął sporą część życia z Ihlen. Wers „do lotu poderwać się nie mogę wciąż, bo do mych nóg przytwierdziłaś głaz” bardzo mocno rezonuje z tym, co kiedyś powiedział. To było na przyjęciu z okazji emisji jego albumu. Cohen był wtedy w centrum uwagi. W pewnym momencie wyszedł na taras, który znajdował się na dachu budynku. Po prostu musiał się z tego wszystkiego wyrwać. Powiedział wtedy z absolutną powagą, że jeśli to stała część tej gry, to nie wie, ile będzie mógł znieść.

Marianne dużo mocniej czuła się jednak związana z „Bird on a Wire” (1969), bo to piosenka, która powstawała przy niej. „Leonard od tygodni nie był w stanie tworzyć, pisać, śpiewać, czy robić w ogóle czegokolwiek. Był w bardzo głębokiej depresji. Dałam mu gitarę, wyjrzeliśmy przez okno, zobaczyliśmy ptaki siadające na przewodach” – mówiła. W tym okresie Ihlen musiała także podjąć bardzo trudną decyzję. Była w ciąży, ale wiedziała, że Leonard nie chce mieć dzieci i zdecydowała się na aborcję. „Postąpiłam tak, jak podpowiadała mi intuicja” – przyznała po latach.

W piosence „Chelsea Hotel” zwracał się z kolei do Janis Joplin, z którą zimą 1967 roku nawiązał krótki, choć intensywny romans. „Dobrze cię pamiętam z hotelu Chelsea, mówiłaś tak dzielnie i słodko” – śpiewał. W trasie miał wiele kobiet, ale gdy do zespołu dołączała Marianne, Leonard nie pokazywał się z nimi. Pewnego razu Cohen zabrał ukochaną na koncert Joplin. „Nie spotkałam się

z nimi po koncercie. Leonard zawsze strzegł tej części swojego życia. Byłam mu za to wdzięczna. Naprawdę nie miałam tam co robić. Cokolwiek robił w Nowym Jorku, nigdy się tym ze mną nie dzielił. To były bardzo trudne lata” – mówiła.

W tamtym czasie Marianne mieszkała osobno z synem, ale wciąż była muzą Cohena, a nawet dostawała od niego telegramy adresowane na nazwisko Marianne Cohen, zupełnie jakby byli małżeństwem. Gdy się rozstali, on wciąż przysyłał jej pieniądze, pytał co u Axela i przysyłał drobne wyznania miłosne.

Piosenki dla młodych świrów

Leonard przez wiele lat walczył z głęboką depresją. W końcu wpadł na pomysł, aby zagrać w szpitalu psychiatrycznym w Henderson. Potem wiele razy koncertował w tego typu miejscach. Jego dziadek zmarł w takim szpitalu. Z powodu depresji hospitalizowana była również jego matka. „Gram w tych szpitalach z kilku powodów. Grając dla kogoś, kto został pokonany, miałem poczucie, że część tej porażki, odpowiada pewnym czynnikom stojącym za moimi piosenkami, i że wzbudzi to empatię. Zresztą sam empatycznie podchodzę do tego przeżycia” – mówił. „Gdy powiedziałem, że tu przyjadę uprzedzili mnie: „To trudna publika, młode świry”.

Podczas jednego z tych koncertów, zespół zagrał „So Long, Marianne”. „Ta piosenka opowiada o dziewczynie, z którą kiedyś byłem. Spędziliśmy razem około 8 lat. Miała na imię Marianne. Żyłem z nią 6 miesięcy w roku, a na drugie 6 jechałem gdzieś indziej. Potem zacząłem z nią spędzać 4 miesiące w roku, następnie 2… W ósmym roku związku spędziłem z nią zaledwie parę tygodni

i pomyślałem, że czas napisać dla niej tę piosenkę”. Utwór nie należał do jej ulubionych. Nie miał być piosenką pożegnalną, ale okazał się przepowiednią końca romansu Leonarda i Marianne.

Gdy tłum usłyszał wersy „kochałem cię dziś rano, ust naszych ciepła słodycz, jak senna złota burza, nade mną twoje włosy”, wydarzyła się rzecz niezwykła. To była wyjątkowa, niezapomniana chwila. Pewien mężczyzna wstał i zaczął krzyczeć: „Wyłączcie to, przestań śpiewać!”, aż w końcu uciszył zespół. Leonard powiedział: „Mów, słuchamy cię”, a facet zaczął: „Wpakowałeś się tutaj ze swoimi błyszczącymi gitarami i ślicznymi dziewczynami śpiewającymi chórki… A ja chcę wiedzieć, co o mnie myślisz. Tego chcę się dowiedzieć”. Zapadła cisza jak makiem zasiał. Cohen zszedł po schodach, wszedł w tłum i uściskał mężczyznę ze wszystkich sił. Zawsze był rozchwytywany, a ludzie uwielbiali jego urok i współczucie.

Obsesyjny uwodziciel

Leonard był przystojnym, silnym brunetem, więc szalały za nim wszystkie dziewczyny. Na koncertach zawsze było więcej kobiet niż mężczyzn. W tłumie widywało się kilka par, ale słuchały go głównie panie. Czytały przedtem jego wiersze, a potem oglądały i słuchały na koncercie i zaczynały płakać pod sceną. To strasznie raniło i niszczyło Marianne, doprowadzając niemalże do samobójstwa. „Chciałam go wsadzić do klatki, zamknąć drzwi i połknąć klucz” – mówiła. Leonard też szczerze kochał kobiety, ale musiał być na swój sposób niezależny. Potrafił sprawić, że czuły się dobrze ze sobą, jednak nie umiał się oddawać.

„W pewnym okresie życia miałem obsesję na punkcie zdobywania uwagi kobiet, w stopniu znacznie przekraczającym granice rozsądku. Stało się to dla mnie najważniejsze w życiu i doprowadziło do bardzo obsesyjnych zachowań i różnych ciekawych zdarzeń. Myślę, że dowiedziałem się najwięcej o sobie i innych właśnie w tym okresie obsesji” – mówił Cohen.

Stale musiał mieć jakaś kobietę. Podróżował po całym świecie, więc nie było to trudne. „Byłem ogromnie spragniony towarzystwa kobiet i wyrażania przyjaźni przez seks. Poszczęściło mi się, bo w latach 60. ta możliwość była wręcz wszechobecna. W tej krótkiej chwili historii ludzkości, mężczyźni i kobiety świetnie ze sobą współpracowali w imię właśnie tego celu. Mam ogromne szczęście, że to pragnienie odczuwałem właśnie w czasie tego niezwykle rzadkiego zjawiska, które pozwalało mężczyznom i kobietom, chłopcom

i dziewczętom, łączyć się w takim zjednoczeniu, które zaspokajało wspólne pragnienia” – mówił.

Odnaleźć siebie

Pod koniec lat 60. przestali się rozumieć. Wciąż byli w sobie zakochani, ale pogrążeni w swoich własnych problemach, więc nie mogli nic osiągnąć. Leonard naturalnie pogrążył się w muzyce i pisaniu. „Próbowaliśmy wiele razy. Żadne z nas nie chciało nigdy dać za wygraną” – mówiła Ihlen.

W latach 70. i 80. Marianne nadal towarzyszyła Leonardowi w trasach. Pomieszkiwali też razem na Hydrze. Leonard w międzyczasie związał się z młodszą o 14 lat kobietą o imieniu Suzanne. To z nią spędzał teraz tę część roku, która wcześniej należała do Marianne. Przez pewien czas utrzymywał zatem obie rodziny: Marianne i Axela, oraz Suzanne i jej synka Adama, jednak Suzanne, podobnie jak wcześniej Marianne, chciała go mieć tylko dla siebie. I robiła to za pomocą wszystkich możliwych środków. Była kobietą fascynującą, ale bezlitosną. Leonard wpadł w pajęczynę. Nie trudno się zatem domyśleć, że ich relacja nie przetrwała próby czasu i szybko się rozpadła. Życiową misją Leonarda nie było bowiem ustatkowanie się, założenie domu i rodziny. Zawsze miał poczucie, że ściga coś, czego nie może uchwycić. Żył w mroku, czasami znikał i nikt nie miał pojęcia, gdzie jest.

Nadszedł kiepski okres jego życia – rodzina się rozpadła, mieszkał w Los Angeles, zupełnie obcym dla niego mieście, stracił kontrolę nad pracą i życiem. Marianne natomiast wróciła do Oslo, gdzie zaczęła zupełnie nowe, całkiem normalne życie. Tam wyciszyła się, została sekretarką, a następnie wyszła za przemiłego Norwega o imieniu Jan i została macochą dla jego dzieci. Po tych wszystkich poszukiwaniach siebie, czy to na Hydrze, czy gdzieś indziej, dopiero tutaj udało jej się odnaleźć siebie. Po Leonardzie nie było jej łatwo, ale pozbierała się.

Cohen również odnalazł spokój i szczęście, ale w... klasztorze, w którym przebywał w latach 1994-1999. Klasztorne życie przychodziło mu naturalnie, bo był bardzo zdyscyplinowany. Służył tam przez wiele lat. Równowagę zapewniał mu Roshi – jego doradca duchowy

i zwierzchnik buddyjskich mnichów, który pilnował go i pomagał w skupieniu. W tym okresie tak mówił o miłości: „Miłość to czynność, która buduje siłę mężczyzn i kobiet, i włącza w to twoje serce. Innymi słowy: gdy kobieta stanie się twoją treścią, a ty staniesz się jej treścią, to jest właśnie miłość”. Gdy wrócił do normalnego życia, okazało się, że został bez grosza. Pod jego nieobecność, jego menadżerka przywłaszczyła sobie cały jego majątek. Pieniądze przepadły, a przyjaźń zakończyła się.

Po latach jednak wrócił na scenę. Miał 75 lat na karku, ale wyruszył w trasę, aby trochę zarobić. Znowu stał się rozchwytywany.

Z dosłownego bankructwa przeskoczył do niesłychanej sławy. Na jednym z koncertów pojawiła się nawet Marianne, której Cohen zapewnił miejsce w honorowym pierwszym rzędzie.

Zamknięcie kręgu

Choć historia miłosna Leonarda i Marianne miała wiele rozdziałów, nigdy nie byli tak prawdziwie razem. Mimo to, jakiś zakątek jej serca do końca życia był zaślubiony Cohenowi. Koniec tej relacji nie jest jednak gorzki, a piękny. Gdy u schyłku życia chora na białaczkę Marianne wylądowała w szpitalu, poprosiła bliskiego przyjaciela, aby ten zawiadomił Leonarda. Niecałe dwie godziny później przyszła wiadomość o następującej treści: „Najdroższa Marianne, jestem tuż za tobą, dość blisko, by wziąć cię za rękę. Nigdy nie zapomniałem twojej miłości i urody, ale przecież o tym wiesz. Nic więcej nie muszę mówić. Bezpiecznej drogi, stara przyjaciółko. Zobaczymy się nieco dalej. Z wyrazami bezkresnej miłości i wdzięczności – twój Leonard”.

Stary, chory człowiek przesłał swojej starej, chorej kochance wiadomość, którą zawsze pragnęła usłyszeć. Dla Marianne było to domknięcie kręgu: od wyjazdu z Oslo, przez przygodę z Axelem, poznanie Leonarda, a następnie jego utratę, poznanie Jana…

A potem dostała miłosny list od Cohena i krąg się zamknął. To właśnie potrafi zdziałać wyznanie prawdziwej miłości.

Marianne i Leonard zmarli w 2016 roku w odstępie trzech miesięcy.

(zwierciadlo.pl; zdjęcia + video: redakcja)

luty '24 / 2 (18)

/ portrety  

Monte Casino

"Bitwa o Monte Cassino"

– sztuka wojennego reportażu

JANUSZ R. KOWALCZYK

Książka Melchiora Wańkowicza dla pokoleń Polaków stała się legendą, wręcz biblią, nieustępującą pisanym "ku pokrzepieniu serc" powieściom Henryka Sienkiewicza. Do dziś stanowi też pomnik sztuki reportażu.

W polskim dorobku literackim monumentalny reportaż wojenny "Bitwa

o Monte Cassino" Melchiora Wańkowicza zajmuje wyjątkowe miejsce. Epopeję o zmaganiach polskich formacji Armii Andersa z ufortyfikowanymi siłami doborowych jednostek niemieckich, zwieńczonych krwawo okupionym zwycięstwem biało-czerwonych, Wańkowicz pisał z pozycji obserwatora, z pierwszej linii frontu, przez co był nieomal uczestnikiem starć. To sprawia, że jego opis bitwy tchnie autentycznością i prawdą.

Warsztat dziennikarski, gdzie siłą rzeczy królują fakty, w "Bitwie o Monte Cassino" walczy o lepsze z pasją i emocjami reportera, przywodząc na myśl tradycje narracyjne szlacheckiej gawędy. W efekcie powstała doskonale wyważona i pasjonująca relacja. W odróżnieniu od doniesień wielu innych frontowych korespondentów, które szybko obrosły kurzem niepamięci, Melchior Wańkowicz dał światu bogatą w szczegóły, trwałą kronikę tamtych majowych dni 1944 roku.

Król reportażu

Pod względem siły przekazu "Bitwa o Monte Cassino" stała się dla pokoleń Polaków legendą, wręcz biblią, nieustępującą pisanym "ku pokrzepieniu serc" powieściom Henryka Sienkiewicza. Warto jednak podkreślić, że

w tekście Wańkowicza nie ma ani grama fantazji – literackiej fikcji, co stanowi chleb powszedni każdego beletrysty. Jeśli więc przy lekturze "Monte Cassino" czytelnik doznaje wzruszeń, bo też gdzieniegdzie wkradł się nieunikniony patos – odnotowane są choćby głosy żołnierzy umierających z imieniem Polski na ustach – świadczy to wyłącznie

o autentyczności odczuć pisarza, opisującego to czego był świadkiem, albo też usłyszał od kilku wiarygodnych świadków.

W szkicu "Król reportażu" Aleksandra Ziółkowska-Boehm, asystentka

i współpracowniczka pisarza w ostatnich latach jego życia (1972–1974), odnotowała:

Melchior_Wańkowicz

Melchior Wańkowicz / wikipedia / domena publiczna

W książkach Wańkowicza nie mamy nic wymyślonego. Rzetelnymi studiami są i "Monte Cassino",

i "Na tropach Smętka", z realiów utkane są "Szczenięce lata" i "Ziele na kraterze". Zasada prawdziwości dokumentalnej jest właśnie tą osobliwą cechą, która odróżnia reportaż od pokrewnych mu form literackich, takich na przykład jak opowiadanie czy nowela. Pisarstwo Wańkowicza oparte jest na faktach, uwydatnia konkret i nadaje mu szczególne znaczenie.

Najważniejszą cechą wyróżniającą dzieło Wańkowicza jest relacjonowanie walk nie znad map sztabowych na zapleczu frontu, lecz wprost z pola walki. Nie skupiał się zbytnio na arkanach wojennej strategii czy rozkazach generałów (przykładowy cytat: "Dowódca 2. Korpusu Polskiego [gen. Władysław Anders] w rozkazie przed bitwą między innymi mówił: »Niech lew mieszka w waszym sercu… Żołnierze! – za bandycką napaść Niemców na Polskę, za rozbiór Polski wraz z bolszewikami, za tysiące zrujnowanych miast i wsi, za morderstwa, katowanie setek tysięcy naszych sióstr i braci, za miliony Polaków jako niewolników do Niemiec, za niedolę

i nieszczęście Kraju, za nasze cierpienia i tułaczkę…«").

Znacznie pełniej za to ukazał pisarz realny trud walczących żołnierzy. Ich osobisty wkład w ciężko okupione zwycięstwo. O każdym swoim bohaterze – bez względu na posiadany stopień wojskowy i usadowienie w armijnej hierarchii – starał się zebrać jak najwięcej danych, potwierdzonych z kilku źródeł.

Intuicji i doświadczeniu pisarskiemu Wańkowicza zawdzięczać należy, że nie zawierza on, na szczęście, zbyt lekkomyślnie relacjom uczestników bitwy. Trzecim niemniej ważnym czynnikiem sukcesu Wańkowicza jest umiejętne rozwiązanie problemu psychologicznego. Czwarty sekret wartości "Bitwy

o Monte Cassino" – to – [Stanisław] Gliwa. Czuła i troskliwa opieka tego grafika czyni zeń właściwie współautora książki, która jest dziełem dobrego i solidnego warsztatu pisarskiego.

Powyższą opinię wypowiedział inny uczestnik bitwy o Monte Cassino, zwięźle sportretowany przez Wańkowicza: ("Gustaw Herling-Grudziński, student polonistyki, młody krytyk literacki, współpracownik pisma konspiracyjnego w kraju"). Późniejszy kolega po piórze autora książki, który w pisanym w latach 1949–1950 "Innym świecie" skrupulatnie odtworzył z pamięci wydarzenia, jakich doświadczył podczas półtorarocznego pobytu w sowieckim łagrze w Jercewie. Wańkowicz w swojej wojennej gawędzie wielokrotnie przytacza nazwisko Herlinga-Grudzińskiego, pełniącego pod Monte Cassino obowiązki frontowego radiooperatora.

Monte Cassino 2
Monte Cassino
maki

Mamy z Niemcami zapiekłe porachunki

Wartością książki "Bitwa o Monte Cassino" jest jej namacalny konkret. Nie suchy, historyczny, zamknięty w statystykach zabitych i rannych, lecz uwzględniający kruchy los pojedynczego człowieka. Jak w każdym rzetelnym dziele jest tu również miejsce na osobistą refleksję frontowego korespondenta, kiedy np. opisuje determinację młodych ludzi rwących się do walki z kolejnym ziejącym ogniem niemieckim bunkrem, żeby pomścić poległych kolegów, których ciała zmuszeni byli wcześniej przekroczyć.

Autor odznaczony Krzyżem Walecznych – podczas trwających dwa tygodnie walk starał się odwiedzić na linii frontu każdą kompanię, każdy pluton, gdzie często narażał się na ostrzał – przeżył bitwę w ścisłym kontakcie z walczącymi żołnierzami. Już sama liczba zebranych od nich relacji budzi szacunek, a przy okazji sprawia, że książka stała się poniekąd wspólnym dziełem wszystkich uczestników bitwy. To wyjątkowy, jeśli nie jedyny przypadek w dziejach literatury, gdy bohaterowie rozgrywającego się dramatu biorą równie bezpośredni udział w twórczości.

We wstępie "Bitwy o Monte Cassino" w wydaniu z 2009 roku prof. Norman Davies pisał:

Wańkowicz siłą rzeczy skupił się na działaniach oddziałów polskich, co nie znaczy, że pomija pozostałe. Przedstawia kompletny obraz sytuacji. Podczas wizyty w kwaterze amerykańskiej, gdzie próbuje ustalić przyczyny niepowodzenia ataków styczniowych na linię Gotów odkrywa, że amerykańskie mundury kryją tak naprawdę Finów, Greków, Żydów oraz oczywiście Niemców i Polaków. Pyta, co nimi kieruje. "My, Polacy mamy z Niemcami rachunki do wyrównania – mówi amerykańskiemu oficerowi – Ale co kieruje WAMI?". Następnie przygląda się towarzyszom broni w 8. Armii, co z kolei prowadzi do odkrycia, że większość z nich stanowią synowie rozległego imperium: Sikhowie z Pendżabu w turbanach na głowach, strzelcy Radżputana, siejący postrach Gurkhowie z Nepalu, Maorysi z Nowej Zelandii

i poganiacze mułów z Cypru. Nie kryje podziwu dla dyscypliny i determinacji oddziałów Wolnych Francuzów, przybyłych głównie z Afryki Północnej. Nie zabrakło tam również marokańskich Gumierów, którzy na koniach, uzbrojeni w noże, torowali sobie drogę do celu. Wszystkie te formacje próbowały zdobyć Monte Cassino, zanim 2. Korpus wkroczył do akcji. I wszystkie zostały rozgromione. Polacy stali się kolejnym barwnym uczestnikiem nieustraszonego boju o wyzwolenie.

Żołnierzom Armii Andersa udało się przełamać zaciekły opór wroga, ostrzeliwującego się z góry z silnie obsadzonych i doskonale zamaskowanych na okolicznych wzgórzach schronów, jak też z gruzów zbombardowanego przez aliantów klasztoru benedyktynów na Monte Cassino. Węzłowy punkt przeprawy wojsk sprzymierzonych w ich marszu z południa Włoch na Rzym, jak też w głąb okupowanych krajów Europy, został odbity z rąk wroga ("Skończona jest bitwa o Monte Cassino, trwająca trzynaście dni i dwadzieścia godzin. Jest godzina 19.00, maja 25, roku 1944"). Dzięki książce Melchiora Wańkowicza udział w tym zwycięstwie polskiego oręża jest tym bardziej niepodważalny, że doskonale udokumentowany.

Pasja dociekliwości

Kluczem otwierającym drogę do reporterskiego sukcesu jest dociekliwość, co pisarz barwnie oddał w swoim ostatnim dziele zatytułowanym "Karafka La Fontaine'a". Pierwszym etapem dociekliwości jest potrzeba dotarcia w miejsce, gdzie zwyczajnie być się powinno. Etap drugi – to wydobycie istotnej treści z tego, do czego się dotarło – niekiedy w sposób dość karkołomny.

Wbrew polskim władzom londyńskim, korzystając z bałaganu wojskowego, przeszmuglowałem się do Włoch. Władze w Londynie do końca nie zatwierdziły mój status korespondenta, związany z poborami

i przywilejami. Trylogię montecassińską napisałem wbrew przysłanym bubkom korespondentom, po których nie zostało nic. I nagle okazało się, że wojna wilgotną gąbką starła z tablicy ujemny debet, narosły poważne aktywa. Gdy przyjechałem z Włoch do Londynu, przerwano posiedzenie, by mnie witać, kiedy wchodziłem na widowiskowe imprezy, publiczność witała mnie, powstając.

Monte Cassino 3

Niemcy nie respektowali znaku Czerwonego Krzyża, sami jednak mieli nadzieję, że zapewni im ochronę (fot. Bundesarchiv, Bild 183-J26141 / Zscheile / CC-BY-SA 3.0)

Monte Cassino

Bitwa o Monte Cassino - ewakuacja rannych Drogą Polskich Saperów NAC 24-444-3.jpg / Wikipedia / domena publiczna

Monte Cassino 4

Klasztor na Monte Cassino, maj 1945 r.
Podpis: Ruiny klasztoru OO. Benedyktynów na Monte Cassino po zbombardowaniu go przez artylerię i lotnictwo polskie, amerykańskie i angielskie. / Sygn. IPNRz-19-2-5-147

Monte Cassino

Korespondent wojenny 2 Korpusu Polskiego Melchior Wańkowicz

w towarzystwie nierozpoznanych osób ogląda pole bitwy o Monte Cassino, 1944. / Fot. NAC

Wańkowicz był przede wszystkim człowiekiem czynu. Jako korespondent wojenny nie stronił od ryzyka ("Mały Kubuś – samolot używany do wykrywania stanowisk artylerii nieprzyjacielskiej – ociężałym lotem przesunął się poza rzekę Rapido. Przed obserwatorem stawała w całej grozie ziemią przesiąknięta w każdym calu krwią walczących przeciwników"). Jak widać, pisarz już na samym wstępie pracy reportera wojennego, nie bacząc na ryzyko zestrzelenia, zadysponował sobie przelot samolotem nad obszarem walk, żeby z lotu ptaka ocenić i dokładnie opisać teren stałej wymiany ognia między walczącymi stronami.
                                              "Czy się baliście?" – pytam. "O tchórzostwo pytać nie wolno!" – krzyknął na mnie generał Wiśniowski.
Powyższy cytat znalazł się w wywiadzie rzece "Wańkowicz krzepi" Krzysztofa Kąkolewskiego, który m.in. przepytał pisarza z pracy
w wojennych warunkach. Odnotował jego wypowiedź: ("Pod Monte Cassino pisałem jak mogłem, na kolanach, choć miałem maszynę
z wysuwanym na nóżkach pulpitem w willysie"). To jedynie czysto techniczny aspekt pracy korespondenta wojennego, bo już wcześniej, w licznych wypowiedziach, jak np. w książce "Od Stołpców po Kair", Wańkowicz ujawniał swoją "mozaikową" technikę pracy reportera, czyli koncepcję pisarstwa określanego dzisiaj jako non-fiction.

Powiedzmy, że taka jest między reporterem a beletrystą różnica, jak między malarzem, a mozaikarzem. Pierwszy rozetrze sobie na palecie taki syntetyczny kolor, jaki chce, a reportażysta bierze kolor wprost z tubki. Albo ściślej – układa mozaikę faktologiczną. Musi tak długo szukać odpowiedniego kamyczka, aż go znajdzie.

Wypada nadmienić, że przy pisaniu "Bitwy o Monte Cassino" współpracowało z Wańkowiczem kilka osób – pomagała mu jego ówczesna sekretarka Zofia Górska, późniejsza pisarka Zofia Romanowiczowa. Do sukcesu książki bardzo przyczyniła się także jej szata graficzna autorstwa grafika Stanisława Gliwy, dobierającego zdjęcia oraz rysunki, które wykonywał Marian Bohusz-Szyszko. Trzytomowa "Bitwa pod Monte Cassino" zawierała 1968 ilustracji, przeważnie fotografii, w tym 590 portretów uczestników bitwy.
Dodajmy, że nawet tak wszędobylski reporter, jak Melchior Wańkowicz, nie mógł być w tym samym czasie w kilku różnych miejscach, gdzie jednocześnie rozgrywała się walka. Braki w pełnym rozeznaniu przebiegu bitwy uzupełniał dzięki relacjom żołnierzy, lub posiłkował się opisami specjalnie dlań przygotowanymi przez oficerów. Należne miejsce w książce znalazły także przejmujące fragmenty listów pisanych przez poległych w boju młodych ludzi – i to zarówno po naszej stronie, jak i przeciwnika.

Na trzy kompanie 2. batalionu wróciło 34 całych żołnierzy. Kiedy odwiedziłem ppłka Brzóskę w jego schronie bojowym, jeszcze słabego po przytłoczeniu worami, powiedział mi z naciskiem:

– Niech pan pamięta: o batalionie byłoby niewłaściwie pisać, że został "rozbity". – A jakże mam to określić?

Ppłk Brzósko utkwił wzrok w worach schronu; przez wąski otwór był wylot na jasny dzień; w tym wylocie małe ciemne figurki ludzkie znosiły poległych; wyglądało to dalekie już, nierealne – jak cienie chińskie w dziecinnej zabawce. Usta podpułkownika poruszyły się cicho:

– Wybity…

(...) Z bogactwa wspaniałych zdań pisarza, z jakimi mamy do czynienia w jego żołnierskiej epopei – nawet w skróconej wersji "Szkiców spod Monte Cassino" – warto zapamiętać choćby to jedno:

                  Każdy ginący człowiek to cały świat sam w sobie.

Trudno o lepsze przesłanie całej, oryginalnej wersji "Bitwy o Monte Cassino" Melchiora Wańkowicza.

Korzystałem z następujących publikacji: Krzysztof Kąkolewski, "Wańkowicz krzepi", Wydawnictwo Lubelskie, Lublin 1984; Melchior Wańkowicz, "Bitwa o Monte Cassino", Tom I, reprint z Wydania Rzym-Mediolan 1945, Wydawnictwo MON, Warszawa 1989; Melchior Wańkowicz, "Bitwa o Monte Cassino", Tom II, reprint z Wydania Rzym 1946, Wydawnictwo MON, Warszawa 1989; Melchior Wańkowicz, "Bitwa o Monte Cassino", Tom III, reprint z Wydania Rzym 1947, Wydawnictwo MON, Warszawa 1989; Melchior Wańkowicz, "Bitwa o Monte Cassino", Wydawnictwo Prószyński i S-ka, Warszawa 2009; Melchior Wańkowicz, "Monte Cassino", Wydawnictwo Pax, Warszawa 1984; Melchior Wańkowicz, "Od Stołpców po Kair", Wydawnictwo Literackie, Kraków 1977; Melchior Wańkowicz, "Szkice spod Monte Cassino", Wiedza Powszechna, Warszawa 1970; Melchior Wańkowicz, "Karafka La Fontaine'a", Tom I, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1983; Melchior Wańkowicz, "Karafka La Fontaine'a", Tom II, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1984; Aleksandra Ziółkowska-Boehm, "Na tropach Wańkowicza", Wydawnictwo Prószyński i S-ka, Warszawa 1999; Aleksandra Ziółkowska-Boehm, "Druga bitwa o Monte Cassino i inne opowieści, Wydawnictwo Iskry 2014   (culture.pl)   

/ portrety  

styczeń '24 / 1 (17)
Marek Hlasko
Marek Hlasko

Marek Hłasko
– pisarz, buntownik
i łamacz serc 

Marek Hlasko / fot.: domena publiczna

Pisarz z wrodzonym talentem, wiecznie nieszczęśliwy, nazywany polskim Jamesem Deanem – w latach 50-tych najważniejszy głos młodego pokolenia, a przede wszystkim legenda polskiej literatury. Jeden z literackich patronów 2024 roku. Marek Hłasko 14 stycznia obchodziłby swoje 90. urodziny.  

Marek Hłasko urodził się 14 stycznia 1934 roku. Okres dzieciństwa spędził w Warszawie u boku ukochanej matki Marii Hłasko. Czas okupacji, Powstanie warszawskie, przemarsz Armii Czerwonej i traumatyczne przeżycia wojenne młodego pisarza sprawiły, że nazywał siebie samego „produktem czasu wojny”. W „Pięknych dwudziestoletnich”, swojej literackiej autobiografii, napisał: „Jest dla mnie oczywiste, że stanowię produkt czasu wojny, głodu i terroru. Stąd bierze się nędza intelektualna moich opowiadań; ja nie potrafię wymyślić opowiadania, które nie kończyłoby się śmiercią, katastrofą, samobójstwem czy więzieniem” (fragment z „Pięknych dwudziestoletnich” Marka Hłaski, wydawnictwo Agora).

Na przekór światu

Po wojnie rodzina Hłasków zamieszkała we Wrocławiu. W czasach szkolnych Marek na dobre rozpoczyna swój bunt, zostaje wyrzucony ze szkoły i w wieku szesnastu lat całkowicie się z nią rozstaje, zaczyna pracować jako kierowca ciężarówki. Te, mogłoby się wydawać, prymitywne zajęcie młodego pisarza staje się później inspiracją dla jego twórczości. Pisarsko debiutuje w 1951 roku opowiadaniem „Baza Sokołowska”. Zostaje korespondentem terenowym „Trybuny Ludu”, a w 1952 roku nawiązuje kontakt ze Związkiem Literatów Polskich, by rok później otrzymać trzymiesięczne stypendium twórcze dla wschodzących talentów.

„Nie widziałem jeszcze ludzi, którzy spotkaliby się w dobrym miejscu życia. Takiego miejsca w życiu nie ma i być nie może. Zawsze zdaje się, że jest zbyt późno lub zbyt wcześnie; że zbyt wiele doświadczenia albo że zbyt mało. Zawsze coś stoi na przeszkodzie"

Fragment opowiadania „Ósmy dzień tygodnia” Marka Hłaski, wydawnictwo Elf.

Bunt literacki

Po 1953 roku jego pisarska kariera nabiera zatrważającego tempa – publikuje „Sonatę marymoncką”, „Złotą jesień”, „Szkołę” i „Noc nad piękną rzeką”. Staje się znany w środowisku literackim, nie ma tygodnia bez artykułu prasowego o Marku Hłasce. W wieku 21 lat publikuje tom opowiadań „Pierwszy krok w chmurach”, którego nakład pięćdziesięciu tysięcy egzemplarzy rozchodzi się błyskawicznie. Zachwyca niepowtarzalnym stylem, unikatową umiejętnością opisywania rzeczywistości, jego twórczość jest nowatorska, nikt wtedy nie pisał tak jak on, a przede wszystkim nikt z taką literacką bezczelnością nie przeciwstawiał się obowiązującym normom. Marka Hłaskę uznano za najważniejszy głos młodego pokolenia, stał się idolem młodzieży i symbolem buntu. Tysiące młodych ludzi powtarzało po nim słowa z opowiadania „Dom mojej matki” – „Mam osiemnaście lat i gotów byłbym zabić za każdy listek oderwany z drzewa moich marzeń”  (fragment pochodzi ze zbioru opowiadań Marka Hłaski „Pierwszy krok w chmurach”, wydawnictwo Agora).

Rozkochiwał i uwodził

Słynął również z opinii nieprawdopodobnego kobieciarza, chociaż potrafił rozkochać w sobie nie tylko kobiety, ale też mężczyzn, którzy, omamieni jego urokiem, byli gotowi zrobić dla niego wszystko. Nieoczywisty, przystojny, niebieskooki, z postawą „na chuligana” uwodził i tkwił ciągle w kilku romansach jednocześnie.

„Ja wiem, że ty wszystko wiesz. Ty jesteś tak zwana mądra kobieta, o ile takie w ogóle istnieją. To znaczy najbardziej nieszczęśliwa. Dlatego, że jesteś mądra. Że wszystko rozumiesz, że wszystko wybaczasz, że wszystko potrafisz mądrze ustawić. Za mądrość płaci się cierpieniem. Biedne, nieszczęśliwe, mądre kobiety”

Fragment opowiadania Marka Hłaski „Pętla”, ze zbioru „Pierwszy krok w chmurach”, wydawnictwo Agora.

Żonaty był tylko raz, ze sławną, niemiecką aktorką Sonją Ziemann, jednak to jego związek z Agnieszką Osiecką, którą nazwał swoją „Panną Czaczkes”, przeszedł do legendy.

W jednym z listów pisał do niej: „Gdybym miał choć odrobinę gwarancji, że będę mógł być z Tobą, choć przez rok, choć przez pół roku, a potem – śmierć, to bym pojechał do Ciebie. To nie melodramat; to wyznanie tego, który na pewno – z całym idiotyzmem i kabotynizmem – najwięcej Cię kochał"

(fragment z książki Temidy Stankiewicz-Podhoreckiej „Listy Marka Hłaski”, wydawnictwo Ypsylon).

Emigracja a depresja

„Raz w życiu pomyliły mi się kroki i od tego czasu chodzę krzywo” – napisze w swojej pierwszej powieści „Następny do raju”, nad którą później będzie pracował w roli scenarzysty. Po wydarzeniach z Października’56 ówczesne władze przestały tolerować jego nonkonformistyczne, literackie wybryki. By uniknąć konsekwencji w 1958 roku Marek wyjeżdża do Paryża, zupełnie nieświadomy tego, że czeka go podróż w jedną stronę, bez możliwości powrotu do ojczyzny.

„Lepiej się rozstać. W każdej sprawie ludzkiej istnieje krąg, którego nie powinno się przekraczać. Lepiej odejść i ocalić chociażby wspomnienia. Szacunek. Godność. To mimo wszystko nie są takie głupie sprawy, jak by się zdawało”

Fragment opowiadania „Ósmy dzień tygodnia” Marka Hłaski, wydawnictwo Elf.

Początkowo na emigracji pozwala sobie na wszystko – prowadzi jeszcze bardziej awanturniczy tryb życia, bawi się, trwoni pieniądze, prowokuje i aż nadto korzysta z życia. Później jednak, gdy kolejne starania o powrót do kraju kończą się niepowodzeniem (próbował wrócić do Polski z Paryża, Berlina Zachodniego, Tel Awiwu), jego życie coraz bardziej zaczyna przypominać nieustanną gonitwę, przeplataną depresją, alkoholem, więzieniem, kliniką psychiatryczną, chwilowymi pracami fizycznymi, małżeństwem, rozwodem i zaprzepaszczoną szansą na karierę w Hollywood.

„Często najbardziej kochamy tych ludzi, te sprawy i te rzeczy, od których bieg życia każe nam odchodzić – nieraz na zawsze”

Fragment pochodzi ze zbioru opowiadań Marka Hłaski „Pierwszy krok w chmurach”, wydawnictwo Agora.

Umarł w wieku 35 lat w Wiesbaden (Niemcy), po prawie jedenastu latach na emigracji, prawdopodobnie wskutek połączenia środków nasennych z alkoholem. „Żył, pił i nieźle pisał” – napisały po jego śmierci niemieckie media. (zwierciadlo.pl)

"Marek Hłasko. Listy" (fragmenty); Wydawnictwo Agora, rok 2014

Warszawa, 12 VIII 1954 r.

Mamo droga!

Tyle złych rzeczy słyszysz ciągle o mnie, że przyjemnie mi donieść Ci o czymś dobrym, co powiedzieli o Twoim wstrętnym synu: Andrzejewski, w tajemnicy przede mną, dał to, co napisałem, do czytania ministrowi kultury i sztuki. Minister mnie wezwał, przeczytał, gadał ze mną. Usłyszałem tyle ciepłych i dobrych słów uznania, jak już od dawien dawna. Otóż: dostanę stypendium na okres 1/2 roku, po 900 zł miesięcznie. Ministerstwo będzie mnie reklamować od wojska, w ogóle – pomogą. Minister powiedział, że jeśli mam jakieś trudności, abym przyszedł do niego. Tylko nie trąb o tym nikomu, bo to naprawdę nie są żadne sukcesy. Massie tylko możesz. Mama! Nie gniewaj się na mnie za tamto wszystko. Mnie żyć się nie chce. Ja się trzymam, staram się nie histeryzować, ale naprawdę to mam dosyć wszystkiego. Czemu nikt mnie nie kocha? Nie mówię o Tobie. Czy to jeszcze tamte straszne sprawy z dzieciństwa? Odpoczywaj, odpoczywaj. Całuję Was oboje.

Wasz Marek

PS Jutro wyjeżdżam z J.A. na parę dni samochodem na Mazury.

Marek

Palermo, 31 VII 1965 r.

Najdroższy mój1

Dziękuję ci za fotografię. Stoi na moim nocnym stoliku – tę małą noszę stale przy sobie. Jesteś piękny jak bóg i takim cię pamiętam. Czy pamiętasz, jak poszliśmy kiedyś na wyścigi konne i wygraliśmy trochę forsy? To w 1953. Ty – w przerwach między biegami piłeś setkę; ja – jako młodzieniec dopiero wkraczający w życie piłem tylko pięćdziesiątkami. Pamiętam to do dziś. Czy wiesz, co ja teraz robię? Piszę książkę. Wiesz o kim? O T O B I E. Powieść 2. Występujesz tam jako Wuj Józef. Szkoda, że zawsze byłem zbyt wstydliwy, aby Ci powiedzieć, jak bardzo Cię kocham. Kocham Cię na pewno bardziej niż Andrzej. Wierzę, że wiesz o tym. Napisz do mnie parę słów. Adres – na kopercie. Wyślij ekspresem. Po powrocie do Zürichu rozejrzę się w swoich możliwościach i w miarę swoich skromnych możliwości – pomogę Ci znowu. Może by znowu wysłać te ołówki – czy to celowe? A może jakiś inny towar. Zorientuj się.

W każdym razie pisz, pisz do mnie. Pisz do mnie jak do swego syna. Całuję Cię i Bogu polecam 

Marek

Siódma godzina. Czas więc napić się czegoś. Ucałowania dla Cioci i Andrzeja.

1.  Do wuja Józefa Czyżewskiego.

2. Tą książką była "Sowa, córka piekarza" – tyle że nie był jeszcze sprecyzowany jej tytuł. Jedną z kluczowych postaci w tej powieści jest istotnie wuj Józef.

[VII/VIII 1965 r.]

Kochany Panie! (1)  Otrzymałem Pańskie listy. Mackiewicz – rzeczywiście dzielny. W jego wieku narażać się na nędzę to niełatwe. Tym bardziej że znam jego tryb życia – raczej chyba książęcy. Wycinki, które Pan mi przysłał, tak głupie, że wszelka polemika – bez sensu. Polemikę warto prowadzić, ale tylko na pewnym poziomie. Dominują dwa zarzuty. Pierwsze – szkalowanie Polski; drugi – wynagrodzenie w dolarach. Co do „szkalowania” PRL – cóż, człowiek odważny ma prawo do pisania tego, co uważa za słuszne. Drugi – człowiek ma prawo pobierać wynagrodzenie za pracę. (Nawet gdyby M. rzeczywiście pieniądze od Pana odbierał. Ja również jestem autorem „Kultury” i pobieram za pracę moją pieniądze). To wszystko śmieszne i ohydne. Najohydniejszy jest ten fakt mistyfikacji. Drogi Panie – czy moje pióro rzeczywiście nadaje się do tego? Wątpię. Uważam, że powinien uczynić to Londyńczyk. On ich ośmieszy lepiej ode mnie. Niech Pan to rozważy (2). Teraz co do mojej działalności publicystycznej (3). Drogi Panie, to nie są rzeczy na poziomie KULTURY. To nie krytyki, lecz tylko artykuły informacyjne przeznaczone dla popularnego tygodnika. Ośmieszyłbym się, zamieszczając te głupstwa w Pana piśmie (4).

 

1. Do Jerzego Giedroycia; list pisany odręcznie.

2. W listach z 16 i 26 VII 1965 r. Jerzy Giedroyc informował Hłaskę o „sprawie” Stanisława Mackiewicza, któremu władze PRL zarzuciły pisanie pod pseudonimem do „Kultury” i pobieranie honorarium w dolarach. Giedroyc zachęcał Hłaskę do skwitowania tego groteskowym tekstem w  stylu "Cmentarzy".

3. W liście swoim z 26 VII  Jerzy Giedroyc pisał: [...] Dowiedziałem się z prasy, że zaczyna Pan pisać essaye i krytyki literackie.  Zżółkłem z zawiści, że nie pamięta Pan o „Kulturze”. Nad czem Pan teraz pracuje? To jakaś większa rzecz? Jeśli tak, to może przyśle Pan fragment? [...]

4. Chodzi tu o felietony, które Marek Hłasko pisał dla tygodnika „Weltwoche” w Zurychu. Nie przywiązywał on większej wagi do tych felietonów (napisał ich cztery).

Campden Court Hotel Ltd

28 Basil Street

Knightsbridge SW3

[11 II 1966 r.]

Kochany Panie Jerzy! (1)

Zapomniałem o rzeczy bardzo istotnej. Błagam Pana, niech Pan skreśli to, co napisałem o Hani. To znaczy nie to, jak mieszkałem

w domu przy ulicy Częstochowskiej i jak Hania zostawiła mnie samego z tymi dziećmi na dole; tylko to co napisałem później – Pan już wie, ten liryczny szmonces. To na pewno bardzo szlachetnie z mojej strony; ale ja, pisząc to, zupełnie zapomniałem, że jestem na utrzymaniu innej kobiety. Lepiej nie pisać takich rzeczy, bo i tak wiadomo, że każdy młody człowiek kochał się kiedyś nawet 

w kobietach średnio tylko sytuowanych; ale nikt nie wie, co się może zdarzyć w przyszłości. Po co ryzykować? Błagam Pana, niech Pan to zrobi dla mojego dobra. Chyba Pan mi dobrze życzy, prawda? Chyba Pan mi tego nie życzy, żebym musiał kiedyś naprawdę wziąć się do uczciwej pracy? (2) Błagam Pana, proszę nie zapomnieć. To mała rzecz, a może mieć poważne następstwa. Wizy jeszcze nie dostałem i żyję w napięciu (3). Czasem mam uczucie, że coś we mnie trzaśnie; ale nie umiem tego opisać bliżej. Gdyby we mnie już kiedyś coś trzasnęło, że nie mógłbym pisać do Pana tego listu; ale może byłoby to najlepsze ze wszystkiego. Całuję Pana. Proszę pozdrowić Wujostwo i Henryka (4).

 

1. Do Jerzego Giedroycia; podpis odręcznie.

2. 22 II Jerzy Giedroyc odpisał: Ma się rozumieć nie chcę skazywać Pana na uczciwą pracę i usunę ten liryczny ustęp...

3. List pisany jest z Londynu, gdzie Marek Hłasko załatwiał wizę amerykańską i skąd 22 II wyleciał do USA.

4. Wujostwo, czyli Zofię i Zygmunta Hertzów, oraz Henryka Giedroycia, brata Jerzego.

 

[30 III 1969 r.] - ostatni list do matki

Kochana Mamo!

Znów list z opóźnieniem, co wybacz. Piszę tym razem ręcznie, gdyż maszyna brudna. U mnie na razie wszystko OK. W Twoim liście piszesz, że boisz się o mnie i że boisz się „wszystkiego”. Ja nie rozumiem, co to znaczy. Każdego człowieka na świecie w każdej chwili może spotkać nieszczęście – i na to nie ma rady. Ale jest jeszcze Wiara i to pomaga niektórym ludziom. Tu wszystko po staremu. Zacząłem teraz pracować, jeśli mi się uda utrzymać posadę, to powinienem szybko spłacić długi i wtedy będę starał Ci się pomóc. Pracuję w biurze, w fabryce – tak że nie latam. List jest krótki, już odzwyczaiłem się od pisania ręką.

Bogu Cię polecam

Marek

styczeń '24 / 1 (17)

/ portrety  

Maurycy Beniowski

Polacy na świecie 

Madagascar

Maurycy August Beniowski
polski cesarz Madagaskaru

JERZY ZIEMACKI

Beniowski był niezwykle barwną postacią. Nawet jeżeli podkoloryzował swoje pamiętniki, zdołał poruszyć wyobraźnię całej Europy

Słychać huk armatnich dział. Miejscowi strzelają z muszkietów na wiwat. Szlachta ludu Malgaszów zbiera się na wielki sejm. Różnoplemienny, hałaśliwy, barwny tłum rozlewa się wokół miasteczka Louisbourg. – Długie życie narodowi madagaskarskiemu! Długie życie krwi ojców naszych! Niechaj Bóg, który stworzył niebo i ziemie, prowadzi nas wszystkich w najdłuższe lata! – mówi nowo wybrany cesarz Madagaskaru. Przemawia w lokalnym języku, macha do poddanych błękitnym sztandarem będącym symbolem niepodległości wyspy.

Choć tworzy wokół siebie legendę, jakoby był potomkiem prastarych władców wyspy, w rzeczywistości w jego żyłach nie płynie nawet kropla afrykańskiej krwi. Jest Polakiem, ma zaledwie 35 lat, nazywa się Maurycy August Beniowski. 10 października 1776 roku, po latach bezkrólewia, Sejm madagaskarski wybiera go na cesarza kraju.

Elekcja na Madagaskarze przypomina wybór Stanisława Poniatowskiego na Woli. Ale ma też swój lokalny koloryt: poddani padają do stóp, cesarz rytualnie zabija kilkadziesiąt byków; z najdzielniejszymi wojownikami przysięgają sobie braterstwo i honor, pijąc swoją krew (rozcinają skórę na lewym ramieniu i zlizują jej krople). Maurycy August jest wyraźnie wzruszony. Jego żona Zuzanna patrzy na niego z podziwem. Kto by pomyślał, że ten niezamożny europejski hrabia zostanie cesarzem w tropikalnym kraju o bogatych, wielowiekowych tradycjach i kulturze.

Pierwsze tygodnie rządów nowego władcy to pasmo sukcesów. W swoim afrykańskim państwie Maurycy pragnie zaprowadzić wzorowaną na ustroju Rzeczypospolitej demokrację szlachecką. Sejm Madagaskaru produkuje ustawy. Cesarz powołuje Radę Najwyższą, ustanawia ministerstwa, projektuje sztandary. Dzieli Madagaskar na województwa, buduje spichlerze i fortyfikacje. Ostrożnie przemyca europejski humanitaryzm – między innymi zakazuje matkom powszechnej praktyki topienia niechcianych noworodków w rzece. Francuscy żołnierze stacjonujący na wyspie obiecują mu lojalność. – Żyjemy tu od wielu lat, nasze żony są stąd, urodziły nam kolorowe dzieci. Bliższy jest nam Madagaskar niż odległa Francja – deklarują.

I pomyśleć, że Beniowski przypłynął do Afryki jako konkwistador. Trzy lata wcześniej, w 1773 roku, obiecał podbić Madagaskar na rzecz króla Francji Ludwika XV. Założył osadę Louisbourg (obecnie Maroantsetra), stoczył kilka krwawych bitew, ale też umiał przeprowadzić mądre negocjacje, dzięki którym na wyspie zapanował pokój. Powoli przekonał do siebie przedstawicieli miejscowych plemion. To oni wymyślili historię, że jest potomkiem ostatniego cesarza Madagaskaru, a w końcu wybrali go cesarzem. – Roznosiła go chęć działania, gnały głód przygody i żądza sławy. Chciał być zawsze na świeczniku – wyjaśnia fenomen tej niezwykłej postaci Arpad Kowalski, historyk, badacz jego losów.

Polak z wyboru

O dzieciństwie i młodości Beniowskiego niewiele wiadomo. Urodził się w okolicach słowackiej Trnavy, która wtedy należała do Węgier. Miał trzynaścioro rodzeństwa, skończył gimnazjum pijarów pod Bratysławą. W kwietniu 1768 roku w nie do końca jasnych okolicznościach pojawia się na ziemi polskiej – bierze ślub w małopolskiej wsi Wielkanoc. Niemal w tym samym czasie przystępuje do konfederacji barskiej – szlacheckiego związku zbrojnego wymierzonego w postępowe reformy Stanisława Augusta Poniatowskiego oraz w popierającą je Rosję. Uczestnicy rzucają hasła patriotyzmu oraz obrony wolności szlacheckiej i wiary katolickiej,

w rzeczywistości, zapewne nieświadomie, manipulowani są przez zaborców i przyczyniają się do przyszłego upadku Rzeczypospolitej. Po upadku konfederacji około 5 tysięcy jej uczestników zostaje zesłanych przez carycę Katarzynę II na Sybir. Wśród nich Beniowski.

Choć płynie w nim węgierska i słowacka krew, już wtedy czuje się Polakiem. Mówi po polsku, ma polską żonę, uważa się za obrońcę Rzeczypospolitej. Podczas zsyłki mieszka w małej wsi Bolszerieck ma Kamczatce. W niewoli nie wiedzie mu się źle. Zaprzyjaźnia się

z gubernatorem, lubią razem grać w szachy. Uczy jego dzieci języków i gry na pianinie. Gubernator lubi swojego więźnia do tego stopnia, że zaczyna nalegać na jego ożenek ze swą najstarszą córką Afanasją. Maurycy godzi się, ale pod przykrywką przygotowań do ślubu przygotowuje ucieczkę drogą morską. Urzędnik dowiaduje się jednak o tych planach, postanawia aresztować niedoszłego zięcia. Beniowski rzuca hasło do buntu. Wznieca powstanie, do boju rusza kilkudziesięciu więźniów, mają ze sobą broń, nawet armaty. Maurycy, jako wódz naczelny, wbiega do pokoju gubernatora. Ten – przerażony – strzela, trafia w Beniowskiego, który pada na podłogę. Okazuje się, że jest jedynie lekko ranny, ale w jego obronie stają towarzysze. Na oczach rodziny zabijają gubernatora.

Beniowski

Maurycy Beniowski na okładce swoich pamiętników / domena publiczna

Teoretycznie za swój czyn powinien zostać przez carycę surowo ukarany. Ale Kamczatka w XVIII wieku to totalnie zapomniana rosyjska prowincja. Komunikacja z resztą świata jest beznadziejna, buntownicy pozostają bezkarni, a Beniowski zyskuje w guberni ogromne wpływy. Jemu jednak spokój nie wystarcza. Pisze list do Petersburga, gdzie opisuje swoją wersję zamachu stanu i oznajmia, że tymczasowo rządzi Kamczatką. Do listu dołącza skrupulatne rozliczenia finansowe, w których wszystko zgadza się co do rubla. Ale to ma tylko zmylić przeciwnika. Na zdobytym okręcie Święty Piotr i Paweł opuszcza kraj zesłania. Wraz z załogą złożoną z 87. mężczyzn i dziewięciu kobiet, pod biało-czerwoną flagą, w aurze bohatera ucieka do Japonii, gdzie robi furorę na dworze jednego

z władców.

W drodze powrotnej do Europy po raz pierwszy widzi Madagaskar. Być może wtedy rodzi się w jego głowie myśl, by na tej pięknej wyspie powtórzyć eksperyment z Kamczatki, zacząć pewnego dnia rządzić. Być jak król.

W lipcu 1772 roku Beniowski przybija do wybrzeży Francji. Jest witany jak heros, wieść o jego czynach dotarła tu już wcześniej. Młody, przystojny, postawny staje się bywalcem salonów i ulubieńcem kobiet. Jego sława rozsiana między Kamczatką, Chinami, Japonią

i Europą imponuje wszystkim. Kilka miesięcy później król Ludwik XV wysyła go na Madagaskar jako swojego konkwistadora. Ma podbić na rzecz Paryża lud Malgaszów. Plan, jak już wspomniano, dość szybko ulega zmianie, ponieważ polski szlachcic zdobywa szacunek mieszkańców Madagaskaru, którzy wybierają go swoim ampansakaba, czyli cesarzem. – Tajemnicą jego sukcesów było to, że nigdy nie odnosił się do ludzi z pogardą – tłumaczy Mieczysław Lepecki, jeden z jego biografów. Historyk Arpad Kowalski ma mniej romantyczne wyjaśnienie fenomenu niezwykłego Polaka. – Wybrano go władcą dlatego, że rozmaite plemiona malgaskie były zmęczone wzajemnym wojowaniem. Beniowski umiał zapewnić wewnętrzny pokój w kraju – tłumaczy.

Cesarz w Wersalu

Po kilku miesiącach od wyboru na cesarza Maurycy August I udaje się w podróż dyplomatyczną do Paryża. – Najwyraźniej uznał, że musi popłynąć do Europy, by zalegalizować swoje rządy od strony formalnej. W przeciwnym razie traktowany byłby na arenie międzynarodowej jako pirat – ocenia Kowalski. Beniowski wierzy, że Wersal powita go z honorami. Myli się. Wszystkie jego postulaty zostają odrzucone. Samotny cesarz zaczyna szukać innego kraju, który wziąłby jego rządy pod opiekę. Poszukiwania zajmują mu osiem lat. W ich trakcie udaje się między innymi do USA, gdzie proponuje, by „jego” Madagaskar stał się amerykańską bazą wypadową przeciwko Anglii. Zaprzyjaźnia się z Benjaminem Franklinem, współtwórcą amerykańskiej niepodległości. Zabiegi są jednak bezskuteczne. Mimo to w czerwcu 1785 roku pod fl agą Stanów Zjednoczonych wraca na Madagaskar. Niestety przez lata jego nieobecności Francuzi podporządkowali sobie większość wyspy. Dla dawnego cesarza nie ma już miejsca. Ludzie, którzy wybierali go na władcę, zginęli lub stracili wpływy. Stare drogi zarosły bujną trawą. Polski szlachcic po raz ostatni postanawia zdobyć wyspę. Opanowuje francuską faktorię handlową w Zatoce Antongila. Potem, na krótko, zajmuje stolicę kraju. Jednak na trwałe rządy nie ma już szans. Ginie od zbłąkanej kuli w bitwie z Francuzami 23 maja 1786 roku.

Szlachcic polski i węgierski

W XVIII wieku "Pamiętniki Beniowskiego" były bestsellerem w całej Europie. Czytelnicy zachwycili się opisami miejsc dalekich, niezwykłych, nieznanych. Na dwa lata przed śmiercią Polak był jednym z najbardziej poczytnych pisarzy na świecie. Jego sławę rozbuchał dodatkowo James Cook, słynny podróżnik, który w swoich dziennikach zachwycał się przygodami Beniowskiego. Wspomnienia Polaka inspirowały też całą XIX-wieczna Europę. Przygody opisywali literaci niemieccy, włoscy, hiszpańscy i francuscy. Postać wykorzystywano jako symbol odwagi i waleczności, wszak Beniowski ma w sobie coś z Don Kichota i z Robinsona Crusoe.

W polskiej literaturze zasłynął dzięki Juliuszowi Słowackiemu, który napisał poemat pod tytułem "Beniowski". W XX wieku wielką popularnością cieszyła się powieść pod tym samym tytułem, napisana przez Wacława Sieroszewskiego. Ciekawe, że sam Beniowski pierwsze tomy "Pamiętników" pisał w trzeciej osobie (On, hrabia Beniowski, dokonał wielkich czynów...).

Dziś polski podróżnik wydaje się zapomniany. Dlatego Fundacja Magellana realizuje film kostiumowy zatytułowany Król Madagaskaru. – Nie będzie to klasyczna produkcja z gatunku płaszcza i szpady, lecz podobnie jak Misja czy Elisabeth kostiumowy dramat

z uniwersalnym przesłaniem – tłumaczy swój zamysł scenarzysta Arkadiusz Wojnarowski. Filmowcy chcą ukazać bohatera jako miłośnika wolności, który w XVIII wieku, jako jeden z pierwszych, domagał się zniesienia handlu ludźmi. – Niewolnictwo w Afryce przypominało Beniowskiemu o latach jego niewoli – ocenia scenarzysta. Film ma być kręcony we Francji, w Polsce i na Węgrzech,

a sceny z Madagaskaru – na wyspie Reunion. Przy okazji nagrywania scen w Afryce powstanie tez prawdopodobnie dokument poświęcony działalności Polaka na Madagaskarze. Problem w tym, że dziś nie bardzo wiadomo, jak postać Beniowskiego ocenić.

– To awanturnik, który posługiwał się romantycznymi i patriotycznymi uniesieniami, ale raczej dla własnych korzyści – uważa Arpad Kowalski. Wielu historyków dowiodło, że jego "Pamiętniki" są mocno podkoloryzowane. Szczególnie francuscy i rosyjscy badacze są surowi dla polskiego szlachcica. Także w Polsce istnieją chłodne analizy, które przedstawiają go głównie jako hochsztaplera.

W dodatku jego postać wykorzystywana była politycznie. W dwudziestoleciu międzywojennym obóz sanacji wykorzystywał go do propagowania idei kolonizacji. Żalono się, że gdyby pożył dłużej, Madagaskar należałby do Polski. W 1930 roku powstała nawet Liga Morska i Kolonialna, która rozpowszechniała wśród społeczeństwa II Rzeczypospolitej kuriozalną ideę podporządkowania Polsce dalekich lądów. Planowano osadnictwo w Brazylii, Peru, Liberii i na Madagaskarze. W 1934 roku Liga kupiła nawet część brazylijskiego stanu Paraná i założyła tam osiedle polskich kolonistów o wdzięcznej nazwie Morska Wola. Organizacja cieszyła się dużą popularnością, przed samą II wojną do Ligi Kolonialnej należało prawie milion członków.

Wielki orędownik postaci Beniowskiego Mieczysław Lepecki (zarazem bliski współpracownik Piłsudskiego) pisał o królu Maurycym, że był to człowiek zdolny, niezwykle czynny, ruchliwy i wytrwały. Nigdzie nie stwierdzono, aby popełnił jakieś czyny, które naraziły na szwank jego dobre imię czy też dobre imię narodu polskiego, do którego szczerze się przywiązał.

Nic dziwnego, że po wojnie w PRL-owskiej propagandzie działalność Ligi stała się symbolem „polskich ambicji imperialistycznych”. Przy okazji obrywało się Beniowskiemu. W pracach z tego okresu można przeczytać, że władca Madagaskaru był „kulawym synem wdowca i wdowy”, „bohaterem wojny kartoflanej”, zaś jego rządy w Afryce to „jeden wielki kabaret”.

Sami mieszkańcy Madagaskaru rozstrzygają spór o ocenę polskiego bohatera na jego korzyść. Jedna z ulic Antananarywy, stolicy wyspy, nosi jego nazwisko. Pośród Malgaszów przetrwała też legenda o Długim Białym Człowieku, który bronił ich przed Francuzami

i zginął jako cesarz w bitwie o wolny Madagaskar. Nazwisko podróżnika znane jest również na całym świecie wśród szachistów. „Mat Beniowskiego” to jeden z najefektowniejszych motywów tej gry. Polega on na tym, że samotny skoczek matuje króla przeciwnika. To chyba najlepszy i najbardziej trafiony pomnik wystawiony po latach Maurycemu Augustowi. (National Geographic)

/ portrety  

grudzień '23 / 12 (16)
Krol fryzjerów
Antoni Cierplikowski

ANTONI CIERPLIKOWSKI 
- król fryzjerów i fryzjer królów 
 

Antoni Cierplikowski, Jr. [1884-1976], znany też jako Antoine Cierplikowski oraz Antoine de Paris / cosmeticsandskin.com

Polacy na świecie 

To on jako pierwszy obciął kobiece włosy na krótko. Choć zbudował światowe imperium, salon

w Warszawie musiał zamknąć, bo uznano jego fryzjerskie rozwiązana za zbyt nowoczesne. Przez całe długie życie wspierał Polskę, a na starość wrócił do rodzinnego Sieradza. 

Urodził się 24 grudnia 1884 roku w Sieradzu w rodzinie szewca

i krawcowej. Mały Antoni, wrażliwy i o wiele bardziej delikatny od czwórki rodzeństwa, długo pozostawał pod opieką matki, która szybko zauważyła i doceniła jego umiejętności manualne. Pierwsze fryzjerskie szlify zdobywał w łódzkim zakładzie swojego wuja. Jako 17-latek zaczął zastępować go przy pracy, swoimi pomysłami fryzur zdobywając uznanie klientek. Idąc za marzeniami i próbując uchronić się przed naborem do carskiego wojska, w 1901 roku wyjechał do Paryża. Znalazł tam pracę przy produkcji peruk i powoli zgłębiał też tajniki fryzjerstwa. Nie musiał długo czekać na uznanie Paryżanek – kiedy w 1903 roku przed obchodzonymi 25 listopada Fête de la Sainte-Catherine tłumy ustawiały się do układania fryzur

w zakładzie jego szefa, stanął do pomocy, a jego stylizacje zyskały błyskawicznie ogromne uznanie. Był to jeszcze czas, kiedy nie tylko nie ścinano kobiecych włosów, ale nawet nie myto, a jedynie układano przy pomocy różnego rodzaju środków gładzących i usztywniających. Kilka lat później, kiedy stał się królem fryzjerstwa, zmienił wielowiekową tradycję i mycie włosów przed cięciem czy czesaniem stało się obowiązkowe.

Zanim Antoni stał się znany jako Antoine de Paris i zbudował markę, która przez siedemdziesiąt lat miała ogromny wpływ na rozwój światowego fryzjerstwa, przez kilka lat pracował

w wakacyjnych kurortach układając włosy bogatym turystkom. Ponieważ na Lazurowym Wybrzeżu jego klientkami były często Amerykanki z którymi nie umiał się porozumieć, wyjechał do Londynu, by nauczyć się języka angielskiego. Tam poznał Marie Berthe-Aster z którą wrócił do Paryża i - mimo jawnego deklarowania homoseksualizmu - tworzył związek do końca jej życia.

Stworzyli razem prawdziwe fryzjerskie imperium. Ich mieszkanie na Montmartre, jako jedno z niewielu w Paryżu, było wyposażone w telefon. Za jego pośrednictwem szybko zapełniał się kalendarz zleceń, a twórca wspaniałych i wyszukanych fryzur jeździł z pałacu do pałacu, by czesać najbogatsze klientki. 

Z czasem stał się fryzjerem aktorek. To właśnie aktorka Ève Lavallière w 1909 roku przeszła do historii jako ta, która pierwsza na świecie została obcięta na tzw. chłopczycę. Fryzura wywołała furorę, do Antoine’a ustawiła się długa kolejka jej naśladowczych i choć konserwatywne sfery Paryża uznały to za zamach na kobiecość, pozwoliło to mistrzowi z Polski rozwinąć skrzydła i założyć pierwszy własny salon. 

Zakład był bardzo nowoczesny – wyposażono go w elektryczną suszarkę do włosów i myjnie, a w ofercie znalazły się trwałe ondulacje. Ponieważ skrócenie kobiecych włosów wymagało innych fasonów kapeluszy, razem z  najlepszymi modystkami stworzył chapeau „klosz” z niewielkim rondem, który błyskawicznie stał się ostatnim krzykiem mody. 

W 1912 roku Antoine Cierplikowski był tak popularny, że pod jego marką zaczęły powstawać salony w innych miastach Europy, później świata. Wiele z nich projektowała Sara Lipska, żona Xawerego Dunikowskiego, z którym przyjaźnił się przez wiele lat. Antoine nie tylko czesał kobiety, pod swoim szyldem produkował też peruki i kosmetyki, wprowadził na rynek płukanki, maseczki na włosy, farby, nawet kolorowe lakiery do paznokci. Po I wojnie światowej fryzura na chłopczycę Antoine’a stała się symbolem kobiecej niezależności. 

Choć odniósł sukcesy biznesowe na całym świecie mając

w latach 20. około sześćdziesięciu salonów, w Polsce mu się nie udało. Jego salon mieścił się przy ul. Mazowieckiej 12, jednak Warszawa przyjęła go z dystansem, wsłuchując się 

w doniesienia o jego ekscentrycznym życiu – szklanym domu czy spaniu w trumnie.  W latach 30. zyskał miano fryzjera królowych. Najpierw kilku z nich obciął włosy, a w 1936 roku nadzorował pracę kilkudziesięcioosobowego zespołu fryzjerów zatrudnionych do obsługi uczestników koronacji króla Jerzego VI z Elżbietą.

W sumie uczesano wtedy 400 kobiet z wyższych klas, a jego stałą klientką została siostra Elżbiety II Małgorzata. Powtórzył ten wyczyn jeszcze raz w 1953 roku podczas koronacji Elżbiety II i Filipa. 

II wojnę światową spędził w USA, gdzie m.in. obciął włosy Eleonorze Roosvelt, żonie amerykańskiego prezydenta, a w Hollywood dobierał fryzury najwybitniejszym aktorkom. W 1959 roku na okładce Vogue’a znalazło się zdjęcie Jane Fondy z fryzurą zaprojektowaną przez Polaka. Mistrz zbliżał się już wtedy do 80-tki i przeszedł na symboliczną emeryturę. W 1963 roku wydał po francusku książkę „Czesałem cały świat”, która nigdy nie została przetłumaczona na polski. By uczcić 60-lecie pracy twórczej zorganizowano mu galę w Théâtre des Champs-Élysées w Paryżu, został też udekorowany Legią Honorową, a w Polsce Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski.

W ostatnich latach życia mieszkał w Sieradzu, gdzie urządzał bezpłatne pokazy układania włosów. Przekazał Polsce unikatową kolekcję swoich peruk i wszystkie dzieła Xawerego Dunikowskiego, wsparł wysoką darowizną budowę zamku królewskiego w Warszawie. Zmarł w wieku 91 lat i został pochowany na miejscowym cmentarzu. Współcześnie trudno szukać śladów po słynnym mistrzu w Paryżu, zaginęła kolekcja jego peruk, nie wiadomo co stało się z majątkiem. Tylko w Sieradzu na jednej z ulic stoi jego pomnik. 

Na podstawie książki Marii Orzeszyny „Antoine de Paris. Polski geniusz światowego fryzjerstwa”. (dlapolonii.pl)

Antonii Cierplikowski 5
Antoni Cierplikowski 3

Marie Louise Berthe Cierplikowski  [1887-1972], żona Antoniego i biznesowy manager  / cosmeticsandskin.com

Antonii Cierplikowski 6

Kobieta wykonująca trwałą ondulacje w salonie Antoine'a przy Rue Cambon 5, (1930 rok) używająca wentylatora / cosmeticsandskin.com

Antonii Cierplikowski 2

Brigitte Helm (Brigitte Gisela Eva Schittenhelm [1906-1996]), w fryzurze Antoine’a stworzonej na potrzeby niemiecko-francuskiego filmu „L’Atlantyda” (Nero-Film AG, 1932) / cosmeticsand skin.com

Antonii Cierplikowski 4

Kobiety pod metalowymi suszarkami do włosów przykryte białym prześcieradłem w salonie przy Rue Cambon. Niektóre z nich wykorzystują ten czas na manicure...  Rok 1931. / cosmeticsandskin.com

Po lewej: Reklama Antoniego Cierplikowskiego w Australii. Rok 1931. / cosmeticsandskin.com

/ portrety  

listopad'23 / 11 (15)
Matthew Perry

Matthew Perry nie żyje.
W serialu „Przyjaciele” bawił widzów do łez,
jednak prywatne jego życie dalekie było od komedii...

Presja publiczności, lęki, depresja, problemy zdrowotne, uzależnienie od alkoholu i narkotyków – to tylko niektóre z demonów, z którymi Matthew Perry zmagał się latami.

O wszystkim tym opowiedział

w swojej autobiografii, która niedawno ukazała się w języku polskim. „Tyle o mnie napisano

w przeszłości. Pomyślałem, że nadszedł czas, by ludzie usłyszeli moje własne słowa. Wzloty były wysokie, a upadki bolesne. Ale przeżyłem, by opowiedzieć tę historię”. Zdążył. Opowiedział. Odszedł w wieku 54 lat 28 października 2023 roku...

Fragment książki "Przyjaciele, kochankowie i ta Wielka Straszna Rzecz". Tytuł  i skróty - redakcja.

Przechodziłem detoks ponad sześćdziesiąt pięć razy w życiu – ale pierwszy raz zdarzył się, gdy miałem dwadzieścia sześć lat.

Mój vicodinowy nawyk ostro się rozkręcił. Jeśli oglądacie trzeci sezon „Przyjaciół”, mam nadzieję, że przerazicie się, widząc, jak chudy jestem pod koniec tego sezonu (opioidy rozpieprzają ci apetyt, poza tym wywołują ciągłe wymioty). W finałowym odcinku zobaczycie, że mam na sobie białą koszulę i beżowe spodnie; i jedno,

i drugie wygląda na przynajmniej o trzy rozmiary za duże. (Porównajcie to do różnicy w moim wyglądzie między ostatnim odcinkiem szóstego sezonu

a pierwszym sezonu siódmego – odcinkami poświęconymi oświadczynom Chandlera i Moniki. W tych dwóch odcinkach mam na sobie ten sam zestaw ubrań – z założenia to ten sam wieczór – ale w przerwie między nagraniami straciłem ze dwadzieścia trzy kilogramy. Moja waga w czasie kręcenia „Przyjaciół” wahała się pomiędzy pięćdziesięcioma ośmioma a stu dwoma kilogramami).

Możecie prześledzić przebieg mojego uzależnienia na podstawie zmian mojej wagi z sezonu na sezon – jeśli przybrałem na wadze, chodziło o alkohol, gdy byłem chudy, o prochy. Jeśli mam bródkę, to łykałem   m n ó s t w o   prochów.

Pod koniec trzeciego sezonu przez większość czasu obmyślałem, jak zdobyć pięćdziesiąt pięć tabletek vicodinu dziennie – musiałem mieć tyle albo strasznie chorowałem. To była praca na pełen etat: dzwonienie, chodzenie po lekarzach, udawanie migren, wyszukiwanie nieuczciwych pielęgniarek, które dadzą mi to, czego potrzebowałem.

Zajęło mi chwilę zorientowanie się, co się dzieje. Na początku brałem jakieś dwanaście tabletek dziennie, potem pewnego dnia rzuciłem kompletnie

i czułem się absolutnie okropnie. „Dzieje się ze mną coś bardzo złego”, myślałem, ale nie przerywałem. „Dokończę ten sezon »Przyjaciół«, a potem zgłoszę się na jakąś terapię”.

O mało się wtedy nie wykończyłem. Gdyby sezon trwał jeszcze kolejny miesiąc, już by mnie tu nie było.

Podczas pracy nigdy nie byłem na haju. Uwielbiałem tych ludzi – zawsze chciałem się dla nich starać i byłem drugim bazowym New York Yankees. Ale uzależnienie budzi się, zanim sam się obudzisz, i chce cię mieć tylko dla siebie. Alkoholizm zwycięży za każdym razem. Gdy tylko podniesiesz rękę i powiesz: „Mam problem”, alkohol szydzi: „Chcesz coś powiedzieć? W porządku, zniknę na jakiś czas. Ale wrócę”.

Nigdy nie znika na dobre.

Szybko zaklepałem kolejny film, „Bohaterowie z przypadku”, komedię,

w której występował Chris Farley,

a reżyserem był Christopher Guest.

Matthew Perry

Zapłacili mi za to dwa miliony dolarów. Kręciliśmy w gównianej części północnej Kalifornii, niedaleko Eureki. Farley był dokładnie tak zabawny, jak możecie sobie wyobrazić, chociaż jego uzależnienia

w połączeniu z moimi oznaczały, że

z trudem daliśmy radę dokończyć tę cholerną rzecz. Kręciłem w tym samym czasie „Przyjaciół” i „Bohaterów z przy­padku” i byłem zmęczony. Tabletki nie działały tak jak dawniej. Musiałem wziąć garść tylko po to, żeby nie mdliło mnie przez cały czas.

Jedzenie kłóciło się z ćpaniem, więc nic nie jadłem. Poza tym i tak zawsze miałem takie nudności, że nie chciało mi się jeść. Ciągle wymiotowałem. Nie był to wielki problem na osobności, ale nie jest już tak prosto, kiedy jesteś w środku lasu

i rozmawiasz z Christopherem Guestem. „Za trzydzieści sekund się porzygasz. Lepiej wymyśl jakąś wymówkę, żeby przeprosić i odejść”. Wymiotowałem za drzewami, za głazami, w damskich toaletach. Słyszałem opowieści o ludziach przeglądających własne wymiociny

w poszukiwaniu kawałków tabletek, które mogliby ponownie zażyć, ale nie mogłem się do tego zmusić. Miałem już w kieszeni tylu lekarzy, że rzadko czułem potrzebę tego typu. Ale w toalecie trzymałem dwa ręczniki – jeden do wycierania wymiocin, a drugi do ocierania łez. Umierałem, lecz nie mogłem nikomu o tym powiedzieć.

Potem zmarł Chris Farley. Jego choroba postąpiła szybciej niż moja. (Poza tym czułem zdrowy lęk przed słowem „heroina”; był to lęk, którego nie podzielaliśmy). Gdy się o tym dowiedziałem, wybiłem pięścią dziurę

w ścianie garderoby Jennifer Aniston.

A Keanu Reeves nadal kroczy pośród nas. Musiałem promować „Bohaterów

z przypadku” dwa tygodnie po jego śmierci; publicznie omawiałem jego śmierć spowodowaną przez narkotyki

i alkohol.

Przez cały ten czas byłem naćpany.

Nikt o tym nie wiedział – ani moja rodzina, ani znajomi, nikt. Nieustannie niemożliwie mnie mdliło. Co jakiś czas próbowałem rzucić prochy – trzy dni tu, cztery dni tam – ale to tylko sprawiało, że czułem się tak chory i tak zbierało mi się na wymioty, że nie dało się tego utrzymać.

Pewnego wieczoru siedziałem w domu

i próbowałem znaleźć w tym wszystkim jakiś sens, gdy zadzwoniła moja była dziewczyna.

– Wiem, że dzieje się z tobą coś złego – powiedziała. – Zabieram cię do lekarza.

Poddałem się. Wszystko jej opowiedziałem. Nigdy tyle nie płakałem

w życiu. Tajemnica się wydała. Ktoś jeszcze wiedział.

Następnego dnia poszedłem do lekarza.

Kazał mi udać się do Hazelden.

– Mają tam duże jezioro – powiedział lekarz, a ja pomyślałem: „To Minnesota, dość blisko do Kanady. Przynajmniej będę się czuł jak w domu przy tej gównianej pogodzie…”.

Ale byłem tak przerażony, że odchodziłem

od zmysłów. To było realne. Jechałem na odwyk. Miałem dwadzieścia sześć lat.

Udałem się do Hazelden, żeby odstawić prochy, i udało mi się nie nauczyć absolutnie niczego.

Plan był taki, że przed wyprawą do Minnesoty przejdę błyskawiczny detoks. W ramach błyskawicznego detoksu wprowadzają cię w śpiączkę na dwa lub trzy dni i wypełniają antagonistami opiatów. Na końcu powinieneś być  

trzeźwy. (Tak przy okazji, teraz wiem, że to nie działa, choć nadal stosuje się to jako terapię).

I tak oto poddałem się błyskawicznemu detoksowi, a potem udałem do Hazelden, ale po przyjeździe czułem się jak trup.

O detoksach od opioidów mawiają, że nie mogą cię zabić, ale mogą sprawić, iż pożałujesz, że nie umarłeś. (Detoksy, które mogą cię zabić, to te od alkoholu

i benzo). Leżałem w swoim pokoju

w Hazelden i byłem niewiarygodnie chory – kopałem jak pieprzony pies. Wierzgałem rękoma i nogami w czystym przerażeniu. Nieustannie błagałem o odrobinę ulgi, ale odpowiadano mi tylko: „Jesteś po detoksie, po prostu się rozluźnij”. Ale nie

byłem czysty – jedynie zszedłem

z pięćdziesięciu pięciu tabletek vicodinu dziennie do zera, w sumie nagle odstawiłem go całkowicie. Zacząłem, jak mawiają, „tulić się do ścian” – aby zrobić choćby kilka kroków, musiałem przytrzymać się najbliższej ściany.

Teraz wiem, że gdybym nie przeszedł błyskawicznego detoksu, daliby mi coś na złagodzenie tej agonii, ale uznali, że jestem po detoksie, więc zostawili mnie

w spokoju. Zejście z pięćdziesięciu pięciu do zera pokazuje, że chyba byłem cholernie silną osobą, była to jednak najczystsza forma piekła.

Mniej więcej w dziesiątym dniu mojego pobytu uczestniczyłem w sesji grupowej, gdy wszystko trochę się zamgliło. Podobno powtarzałem: „Wszystko

w porządku, totalnie w porządku”, ale nie było w porządku. Nauka wpojona mi

w dzieciństwie – że nigdy nie mogę być niegrzecznym chłopcem – była tak ugruntowana, że chyba nawet podczas silnego ataku padaczki musiałem się upewnić, że nie robię zamieszania.

Gdy ocknąłem się po ataku, byłem znów we własnym pokoju, gdzie zebrał się cały przerażony zespół. Nie wiedząc, co się stało, i wyraźnie nadal zdezorientowany, powiedziałem:

– O mój Boże, nie wierzę, że przyjechaliście do Kalifornii, żeby się ze mną zobaczyć. To takie miłe!

– Nie jesteś w Kalifornii – sprostował ktoś – tylko w Minnesocie. Miałeś atak padaczki.

Zostałem tam przez kolejne dwa tygodnie, a pod koniec pobytu czułem się, jakbym zarządzał tym miejscem; byłem tam królem. Mój sposób zarządzania opierał się na naśladowaniu Michaela Keatona

w filmie „Czysty i trzeźwy”. Byłem na tyle młody, że przybrałem na wadze, pograłem trochę w tenisa i przestałem łykać prochy. W duchu jednak wiedziałem, że znów zacznę pić. Gdy poczułem się lepiej, wróciłem do Kalifornii – nie wróciłem do normalności, ale czułem się dobrze. Ale jak już powiedziałem, nie dowiedziałem się niczego o tym, co się ze mną dzieje. Nie dowiedziałem się o AA ani o tym, jak wieść trzeźwe życie; po prostu odstawiłem vicodin, i tyle. Dla tych z was, którzy oglądali serial, był to początek czwartego sezonu – wtedy wyglądałem najlepiej. Nadal nie dość dobrze dla Jennifer Aniston, ale całkiem nieźle.

Po powrocie do Kalifornii wytrwałem sześćdziesiąt osiem dni, a potem wypiłem pierwszego drinka, hołdując teorii, że przecież to nie picie o mało mnie nie zabiło, tylko opiaty. Wódka tylko wypełniała pustkę, a ponieważ ta pustka nadal istniała, coś musiało ją zapełnić. (...)

Sztaudinger

/ portrety

październik'23 / 10 (14)
jan-sztaudynger

Jan Sztaudynger
– poeta, który uczył radości życia

ANNA BUGAJSKA

Wisława Szymborska w przemówieniu z okazji uhonorowania jej Literacką Nagrodą Nobla twierdziła, że praca poetów jest „beznadziejnie niefotogeniczna”: – Człowiek siedzi przy stole albo leży na kanapie, wpatruje się nieruchomym wzrokiem w ścianę albo w sufit, od czasu do czasu napisze siedem wersów, z czego jeden po kwadransie skreśli, i znów upływa godzina… Tylko że Jan Sztaudynger nie pasował do tego opisu. Poeta wyczynowiec, z niewiarygodnym wprost twórczym zapałem.

Jan Sztaudynger / fot.: okruchy.pl

W historii zapisał się przede wszystkim jako fraszkopisarz. Zapytany podczas jednego z wieczorów autorskich na Śląsku, kogo uważa za swojego najgroźniejszego konkurenta, zażartował: – Kochanowskiego! Na te słowa publiczność wybuchła śmiechem, ale w historii polskiej poezji Sztaudynger faktycznie nie miał wielu znaczących konkurentów.

Na jego złośliwych, a jednocześnie ciepłych fraszkach wychowały się pokolenia. I to nie tylko Polaków, bo dzięki bardowi Jaromirovi Nohavicy, który w latach 80. przetłumaczył jego – wydawałoby się niemożliwe do przełożenia – „Piórka”, cięty dowcip Sztaudyngera poznali także Czesi.

No dobrze, a co z opisywaną przez Szymborską figurą pracującego wolno i z namysłem poety? Dopóki Sztaudyngerowskie fraszki wydawane były w wielu mniejszych zbiorach, jego niesłychana wprost produktywność nie rzucała się tak w oczy. Dopiero w 2007 roku, kiedy na rynek trafił zbiór „Piórka prawie wszystkie”, cała prawda wyszła na jaw. Ten opasły tom mieści ponad dwa tysiące utworów. Wpadały mu do głowy, jak mówił, tak szybko, jakby strzelał z karabinu maszynowego. Choćby taka, która do potocznego języka wkradła się na dobre:

Myjcie się, dziewczyny,
Nie znacie dnia ani godziny.

Opowiadał: „Pisząc od godziny wpół do piątej rano do godziny dwunastej w południe – to jest mój rekord życiowy – napisałem ich sto sześćdziesiąt trzy. Kiedy indziej – stwierdziłem to z zegarkiem w ręku – pisałem przez pełną godzinę i fraszek powstało siedemdziesiąt”.

Grzyby i włoskie słówka

Ten sam zapał, z jakim wyrzucał z siebie kolejne strofki, wykazywał też w innych dziedzinach życia. Wiecznie ciekawy świata wciąż wynajdował sobie nowe zajęcia. Nie wystarczyło, że zbierał grzyby. Kolekcjonował na ich temat fachowe książki, poznawał nowe gatunki, uczył się nazw łacińskich i ludowych. I ku zgrozie całej rodziny przyrządzał i zjadał kolejne grzybowe znaleziska. Bliskich uspokajał, że zabiera na noc do sypialni garnek słodkiego mleka, które miało zniwelować skutki ewentualnej trucizny. Z równą zachłannością uczył się języków. Wykształcony na Uniwersytecie Jagiellońskim polonista i germanista dobrze znał też francuski i czeski, a pod koniec życia zaczął się uczyć włoskiego. Żeby łatwiej zapamiętywać słówka, pisał – a jakże – fraszki. Jak wbić do głowy, że „pollo” to „kogut”? Na przykład tak:

Piejąc, każdy pollo
Piękny jak Apollo.

Każdy wie jak, żaden nie potrafi

Czy byłby zaskoczony, wiedząc, co po latach wyprawia się z jego poetyckimi miniaturami? Weźmy taką sytuację. Jest rok 2008. Na Akademii Górniczo-Hutniczej wykład o niekompetencji specjalistów od energetyki wygłasza Waldemar Pawlak. W pewnym momencie wplata Sztaudyngerowską fraszkę:

Krytyk i  eunuch z jednej są parafii,
Każdy wie jak, żaden nie potrafi.

Albo rok 1995. Kampania przed wyborami prezydenckimi. To właśnie wtedy jeden z dwuwierszy wykorzystał – bez tytułu i z błędami w interpunkcji – komitet Aleksandra Kwaśniewskiego, żeby żartobliwie usprawiedliwić nieścisłości w podanych publicznie informacjach o wyższym wykształceniu kandydata.

Uwaga, profesorzy,
Geniusze często uczą się najgorzej.
(„Studencka przestroga”)

Oburzeni nadużyciem córka poety Anna Sztaudynger-Kaliszewiczowa i jej brat Jan Jacek Sztaudynger wytoczyli komitetowi sprawę sądową, uzasadniając, że ojciec krytykował PRL i nie zgodziłby się na wykorzystanie jego utworu przez szefa SLD, a sąd uznał, że spadkobiercom poety należą się przeprosiny. Rodzinie trudno było zapomnieć choćby historię z pismem „Teatr Lalek”, stworzonym przez Jana Sztaudyngera w 1950 roku. Po kilku numerach urzędnicy z Ministerstwa Kultury i Sztuki odebrali mu redakcję kwartalnika, by powierzyć ją „właściwszej” osobie. Poeta z rodziną znaleźli się prawie bez środków do życia. Dopiero dzięki pomocy przyjaciela Wojciecha Natansona Jan dostał pracę w piśmie „Teatr”. Żalił się potem:

Wilki udające owce zagryzły ideowce. („Ja i lalkarze”)

Skandal na plaży

Erotyczne fraszki (które przyniosły mu największą sławę) nazwał „Szumowinami”. Skojarzenie jeszcze z dzieciństwa – matka i babka przyrządzały znakomite konfitury, a podczas smażenia zbierały z nich mętną pianę gromadzącą się na powierzchni. Małemu Jankowi udało się czasem wyprosić, żeby nalały mu kubek tej dziwacznej mazi – deseru niby-gorszego gatunku, ale jakże smacznego. Sztaudynger, rocznik 1904, pochodził z rodziny o polsko-niemiecko-francuskich korzeniach. Wśród jego przodków byli Franciszek Gautier – mąż zaufania Tadeusza Kościuszki, i Jan Gautier – chrześniak Naczelnika. Kuzynem Sztaudyngera był Albert Chmielowski, czyli święty Brat Albert. Z kolei ojciec poety Izydor pracował w Towarzystwie Ubezpieczeniowym im. św. Floriana w Krakowie. Sztaudyngerowie mieszkali w kamienicy przy ul. Długiej 64. Bywali u nich notable i przedstawiciele krakowskiej bohemy, m.in. krytyk i kolekcjoner Feliks „Manggha” Jasieński, posiadacz wielkiego zbioru sztuki japońskiej. W rodzinnym archiwum zachowało się kilka zdjęć z balu kostiumowego, na którym Izydor, Anna i Feliks oraz kilkoro innych gości dumnie pozują w japońskich strojach z kolekcji Jasieńskiego. Z kolei podczas pewnych wakacji u wuja młody Jan poznał późniejszego prezydenta Warszawy Stefana Starzyńskiego. Pożyczył mu nawet swój kostium kąpielowy, a że przewyższał polityka o dwie głowy i tkanina nie przylegała ściśle do ciała Starzyńskiego, na plaży nieomal doszło do skandalu.

Wzdycham do własnej żony,
Taki już jestem zboczony.

– deklarował Jan po latach małżeństwa z Zofią, z którą poznali się w 1929 roku w Wydawnictwie Świętego Wojciecha w Poznaniu, gdzie pracowała. To ona naciskała na publikację jego wierszy w czasopiśmie „Tęcza”. Postawiła na swoim, a po roku i on dopiął swego – ożenił się ze śliczną redaktorką. I chociaż nigdy nie krył, że lubi flirtować (najładniejszym znajomym i nieznajomym dedykował frywolne wierszyki), bliski przyjaciel, pisarz i tłumacz, Tadeusz Chróścielewski nazywał go jedynie „teoretykiem niewiastologii”. Po latach córka przekonywała Sztaudyngera, że jako stateczny, dojrzały mężczyzna powinien spuścić już nieco z tonu i spoważnieć.

Postanowiłem pisywać tylko fraszki albo treści religijnej, albo biblijnej – zgodził się poeta. – Chciałbym ci dać przykład, jak taka ostudzona twórczość będzie wyglądać. A więc wierszyk religijny:

Aniele stróżu mój,
Ty zawsze przy mnie stój,
Anioł spojrzał na Jadzię
I zamiast stanąć się kładzie.

Razwmordeczki

Kiedyś zwrócił się do mnie dziennikarz z łódzkiego „Expressu Ilustrowanego” z zapytaniem, czy popieram inicjatywę desygnowania jakiegoś dnia na Święto Ojca. Przyparty do muru przez redaktora odpowiedziałem: „Popieram z całego serca i proponuję dzień 23 czerwca. Jest to plus minus najkrótsza noc roku, ojciec ma labę, więc największe święto”.

Nie bez znaczenia był tu pewnie fakt, że dzień później Sztaudynger świętował imieniny. Faktycznie laba. Tak czy inaczej data została, do dziś Dzień Ojca obchodzi się właśnie 23 czerwca. Sam poeta był tatą pogodnym i serdecznym, ale niezbyt cierpliwym.

Nigdy nas nie karcił – wspomina w jednym z wywiadów córka – […] za to… totalnie się wściekał. Na szczęście tak samo szybko jak popadał w furię, nerwy go opuszczały. Po prostu choleryk.

Znacznie więcej wyrozumiałości będzie miał później dla wnuczki Dorotki. Kiedy nie chciała jeść, przygotowywał jej miniaturowe kanapki, które nazwał razwmordeczkami. Dziewczynce tak się spodobały, że od razu pochłaniała cały ich talerz. Jest też wspomnienie, kiedy to Sztaudynger na kilkanaście dni wynajął z wnuczką pokój w domu Zgromadzenia Sióstr Boromeuszek w górach. Dorotka, znudzona towarzystwem dorosłych, układała na stole domki z kart. Któregoś dnia jedna z sióstr, zwana przez poetę Osą, chciała nakryć do obiadu i chociaż dziewczynka błagała, by nie psuć jej misternej konstrukcji, ta ją zniszczyła. Poeta był tym naprawdę wzburzony. Zażądał, by krewka zakonnica nigdy się już w jego pokoju nie pojawiała. Równie serio traktował nie tylko własną wnuczkę. Miał świetny kontakt z dziećmi. Jeszcze jako młody chłopak, po skończeniu polonistyki i germanistyki, wybrał się na roczne studia pedagogiczne, a jakiś czas potem na dobre wciągnął go temat teatru lalkowego. – Świat dorosłych przygniata sobą świat dzieci – pisał w wydanych w 1938 r. „Marionetkach”, pierwszej polskiej monografii teatru lalek, z której do dziś uczą się studenci. – Teatr lalek przez sam fakt swego istnienia, jeśli tylko stosuje się do poziomu dzieci, staje się elementem prostującym psychikę dziecka, staje się drożdżami jego osobowości.

To inny ważny nurt jego twórczości. Skrajnie różny od rubasznych „Szumowin” i  beztroskich „Piórek”. A może po prostu kolejny przejaw nieposkromionej energii, dzięki której był w stanie poświęcić się tak wielu pasjom z równym zaangażowaniem?

Jan_Sztaudynger 2
książka
książka
książka

Mam was wszystkich…

Energii, która sprawiała, że potrafił cieszyć się jak dziecko, ale i złościć z tą samą siłą rażenia. Pewnego razu, kiedy odpoczywał w Zakopanem (wyprowadzi się tam w końcu na stałe po latach mieszkania w Łodzi) nastolatka na jego oczach cisnęła papierową torebkę na chodnik.

Proszę pani, czy to ładnie zaśmiecać Zakopane? – napomniał ją poeta.

Dziewczyna ironicznie odpowiedziała: – Zakopane, perła naszych uzdrowisk!

Dla kąpanego w gorącej wodzie Sztaudyngera tego było już za wiele: złapał arogantkę za kołnierz i potrząsnął. Szybko się jednak zreflektował, puścił dziewczynę i przeprosił.

Będę krzyczał za każdym,
co mi Łódź zaśmieca:
„Fe, brudasie, do kąta, a papier do pieca!

Kolegom i klasykom też się zresztą obrywało, zwłaszcza tym, których cenił najbardziej. Jego największym współczesnym rywalem w dziedzinie fraszkopisarstwa był Stanisław Jerzy Lec.

Lec zezem patrzy w moją stronę,
Bo on fraszki ma z-Lecone.

Dowcipkował – czasem beztrosko, czasem z nutą goryczy – niemal ze wszystkiego: z relacji męsko-damskich, bliskich, z siebie samego. Człowiek, któremu los nie szczędził ciężkich doświadczeń, przedstawiciel pokolenia skazanego na wojenną traumę.

Także ostatnia dekada życia przetykana była pasmem nieustannych kłopotów. Sztaudynger choruje, trafia w sumie do 20 różnych szpitali. I nawet wtedy nie traci ochoty na żarty. Kiedy lekarka prosi o podpisanie zgody na operację kręgosłupa, odpowiada:

Mam was wszystkich w dupie,
Róbcie, co chcecie, na kręgosłupie!

W czasie ostatniego rzutu choroby córka zaczęła zapisywać ich rozmowy – tak powstała książka „Chwalipięta, czyli rozmowy z Tatą”. Pracę nad nią zaczęli w domu Anny, a potem kontynuowali w kolejnych szpitalach. Chociaż słabł w oczach, rozmowy i ich późniejsze opracowywanie okazały się dla niego nie tylko przyjemnością, ale wręcz lekarstwem na cierpienie. Leżał w separatce, a życzliwi lekarze pozwalali mu w niej organizować nawet niewielkie spotkania autorskie.

Któregoś dnia znękany bólem i chorobą napisał:

A kiedy do mnie przyjdzie ta z kosą,
Niech będzie ładną, młodą i bosą,
Abym nie słyszał zawczasu
Stukania jej obcasów.

Umiera w roku 1970. Na jego grobie na cmentarzu Salwatorskim w Krakowie znalazł się tekst: „Zmarł po długim i szczęśliwym życiu”.

Ale chciał innego napisu. Córce powiedział, że ten najlepiej się chyba nadaje na jego grobowiec:

Żyłem z  wami, kochałem i cierpiałem z  wami,
Teraz żyjcie, kochajcie, cierpcie sobie sami.

Korzystałam z książek, które ukazały się nakładem Wydawnictwa Literackiego, m.in. z: „Szczęście z datą wczorajszą” (2014) i „Piórka” (2014), a także „Chwalipięta, czyli rozmowy z Tatą” (2009).

Współpraca Zofia Fabjanowska-Micyk.

Tekst pochodzi z archiwalnego numeru „Zwierciadła”.

/ portrety

sierpień/wrzesień 2023 / 8-9 (12-13)

Irena Tuwim

DOROTA FALKOWSKA

pierwszy mąż był gejem, drugi alkoholikiem. Najbardziej kochała swojego brata,
w którego cieniu spędziła życie

Siostra sławnego brata i tłumaczka jeszcze słynniejszego Kubusia Puchatka. Irena Tuwim mimo ogromnego talentu pisarskiego do końca swoich dni była kojarzona jako osoba poboczna do nie swojej historii. Było to o tyle krzywdzące, że pisać i kreować swoje światy potrafiła nie gorzej niż jej utalentowany brat. Julian Tuwim sam zresztą twierdził, że jego siostra jest od niego zdolniejsza. Mimo ciągłego porównywania jej do brata nigdy nie było pomiędzy nimi rywalizacji. Do końca swoich dni siostra Tuwima kochała go miłością bezwarunkową i kibicowała na każdym kroku. Z okazji 124. rocznicy urodzin pisarki przypominamy jej historię. 

Irena Tuwim 2_edited.jpg

Irena Tuwim / fot.: Fundacja Ireny Tuwim i Juliana Tuwima

Irena Tuwim: Łódź, dorastanie, rodzice i brat 

Irena Tuwim przyszła na świat 22 sierpnia 1898 roku w rodzinie zasymilowanych Żydów, jako córka Adeli i Izydora, a także młodsza siostra Juliana. Urodziła się w Łodzi, którą po latach będzie wspominać jako szare i ponure miejsce, bez szczególnie wyróżniających się pór roku i miejsc, które można by w dorosłości chociaż trochę wyidealizować. "Łódź najdawniejszą, Łódź ponurego dzieciństwa widzę zawsze w łunie pożarów", napisze później o swoim rodzinnym mieście w "Łódzkich porach roku". 

W przeciwieństwie do niej, jej starszy brat pokusił się o nazwanie swojego dzieciństwa "sielskim i anielskim". Kiedy wracał wspomnieniami do pierwszych lat życia, Julian Tuwim wspominał smaki, zapachy, zabawy i pisał o nich, jak o pięknym śnie, do którego z chęcią by wrócił. Po latach poeta zda sobie jednak sprawę, że ta dziecięca idylla była wynikiem jego bogatej wyobraźni. Wybiórczo zapamiętał tylko te rzeczy, które sprawiały mu w owych latach radość, a wyparł z głowy wspomnienia dotyczące cichej wojny pomiędzy rodzicami i nieustannego braku pieniędzy. 

Cała czwórka mieszkała w łódzkiej kamienicy przy św. Andrzeja 40. Rodzice Juliana i Ireny byli delikatnie mówiąc, niedobrani pod względem charakterów. Adela była postacią bardzo neurotyczną, wiecznie zamartwiającą się o przyszłość i przelewającą swoje obawy na dzieci. Najbardziej uległa im Irka, której matka powtarzała, że zostanie starą panną, ale właściwie nie wiadomo z jakiego powodu. Nie była brzydkim dzieckiem, wręcz przeciwnie, z biegiem lat wyrastała na coraz ładniejszą i bardzo mądrą kobietę. "Irka na zgrabnisię i galantą pannę wyrosła”, będzie mówić o niej później jedna z opiekunek. O starsze dziecko Adela Tuwim potrafiła zamartwiać się jeszcze bardziej. Znamię na twarzy, z którym urodził się Julian, spędzało jego matce sen z powiek. Brała to za zły omen.

"Matka była neurotyczką. Całe życie o coś się martwiła, czegoś obawiała, wierzyła w strachy rzeczywiste i nie z tego świata.

W dzieciństwie Ireny strachy czaiły się nieustannie. Przed nią na świat przyszedł chłopiec z oszpecającą plamą na twarzy. Dla matki dramat urodzenia syna z myszką na policzku był zapowiedzią przyszłej utraty zmysłów. Mówiło się w domu – ta plama. Ta plama

z małego Julka, chłopca niby to takiego jak wszyscy inni chłopcy, czyniła upośledzonego odmieńca, napiętnowanego przez naturę, wytykanego na ulicach palcami, przedmiot drwin i dokuczań w szkole" (cytat z książki "Irena Tuwim. Nie umarłam z miłości". Augustyniak Anna). 

W przeciwieństwie do zamartwiającej się o wszystko matki, ojciec rodzeństwa, Izydor, trzymał swoje życie od życia swoich dzieci na dystans. Skupiał się głównie na roztrząsaniu wspomnień z lat młodości, cofał się myślami do podróży sprzed lat i uciekał od rzeczywistości, czytając książki. 

W domu Tuwimów stałymi bywalczyniami były jeszcze dwie piastunki, które odegrały dużą rolę w życiu Ireny. Pierwsza z nich, Maria Bednarek, wytyczona przez rodziców do opiekowania się dziećmi, była ostatnią, odpowiednią do tego osobą. Okrutna, bezwzględna

i skora do bicia, pozostawiła po sobie same najgorsze wspomnienia. „System wychowawczy Mani Bednarek miał wiele wspólnego z metodami gestapo” – napisze o niej po latach Irena. Zastraszanie, krzyki i ogólne uprzykrzanie życia dotyczyło w tym wypadku tylko młodszej siostry Juliana, jego zaś w ogóle. "Mania" nie była zainteresowana gnębieniem starszego brata. 

Osobą, która potrafiła odczarować okrutną rzeczywistość i otulić dwójkę rodzeństwa opieką i czułością, była Antosia Rokosik. Była dla nich jak druga matka, albo może po prostu — matka, której nigdy nie mieli. Antosia czuwała w domu nad wszystkim — porządkiem, zakupami, posiłkami i opieką nad Julkiem i Ireną. Ukochana piastunka nie potrafiła czytać, ani pisać, ale lubiła, kiedy jej podopieczni czytali jej wieczorami ulubione opowieści. Kochała też chodzić do teatru. 

Kubus Puchatek.jpg

Wiekowe wydanie Naszej Księgarni  "Kubusia Puchatka"

w tłumaczeniu Ireny Tuwim jest dostępne na portalu Amazon.

„Stwarzała inną rzeczywistość, bo ta, która była jej dana, nie wystarczała jej. Jak skrzętna gospodyni z każdego nieużytku czyniąca jakieś przeznaczenie, tak i ona z każdego najbłahszego zdarzenia jej ubogiego i naszego młodziutkiego życia czyniła jakiś użytek”. O Antosi powstanie w przyszłości kilka dzieł, Julian zawrze ją w swoich wierszach, a Irena napisze o niej opowiadanie pt. „Antosia i my”, które opublikują w 1934 roku w "Wiadomościach Literackich".

Irena Tuwim: droga do kariery pisarki. Pierwszy mąż

Irenę już od małego ciągnęło w stronę literatury, poezji i tworzenia swoich pierwszych wierszy. Julian pewnego razu wykradł swojej trzynastoletniej wtedy siostrze jej zeszyt i przepisał z niego kilka utworów. Lata później bez jej wiedzy zawarł je w swoim debiutanckim tomie "Czyhanie na Boga". Na Julianie twórczość siostry zrobiła niemałe wrażenie. Uważał, że Irena ma niesłychany talent i nigdy nie czuł, że jest od niej lepszy.

W 1916 roku, w wieku osiemnastu lat, Irena debiutuje na łamach łódzkiej "Godziny Polski" z utworem "Panienka", a pięć lat później wydaje swój  pierwszy tomik "24 wiersze". Nie była to może jej przepustka do kariery poetki, ale na pewno do pierwszego małżeństwa.

Wierszami Ireny, a co za tym idzie osobą młodej poetki, zafascynował się Stefan Napierski (a właściwie Stefan Marek Eiger), utalentowany eseista

i krytyk literacki.

Pewnego dnia przyjechał z Warszawy do Łodzi z koszem kwiatów i ogromną chęcią poznania pisarki. Dziś można spekulować, jakie naprawdę były jego zamiary i czy może bardziej niż na Irenie, nie zależało mu na wżenieniu się w rodzinę "tych Tuwimów". 

Trzy miesiące po pierwszym spotkaniu Stefan Napierski oświadcza się Irenie, pobierają się w kościele św. Józefa w Łodzi i przez kolejne osiem lat żyje im się dostatnio i szczęśliwie. Mąż pisarki jest synem majętnego żydowskiego przedsiębiorcy, więc na brak pieniędzy nie narzekają. W podróż poślubną jadą do Berlina, a później na Wyspy Fryzyjskie na Morzu Północnym. Irena w końcu nie musi troszczyć się o budżet, a do tego ma możliwość zwiedzić kawałek świata. Jest szczęśliwa. Przez rok mieszka z ukochanym

w Paryżu, głównie jednak stacjonują w Warszawie, w dużym mieszkaniu, gdzie każde z nich ma własny kąt i swobodę do pisania. 

Ich sielanka nie mogła jednak trwać, tak jak przyrzekali, póki śmierć ich nie rozłączy. Stefan Napierski był bowiem homoseksualistą

i wiedział to już na długo przed ślubem z Ireną. Nie wiadomo natomiast, czy ona to wiedziała, czy może coś przeczuwała. Ich relacja oparta była na głębokiej przyjaźni i wzajemnym szacunku, ale to nie wystarczyło, aby utrzymać związek małżeński. W wierszu z tomiku poezji, który Irena wydała w 1930 roku o ironicznym w związku z jej relacją tytule "Miłość szczęśliwa", napisała: "Nie patrzysz mi prosto w oczy. Taisz coś? Powiedz. Nie mów".

Od lewej: Irena Tuwim, Julian Tuwim z żoną Stefą

i Julian Stawiński, mąż Ireny. Toronto, 1945

/ fot.: Muzeum Literatury 

Irena Tuwim i Julian Stawiński: historia relacji 

Pierwsza odeszła od męża. Jeszcze będąc jego żoną, zakochała się w dyplomacie i tłumaczu Julianie Stawińskim poznanym na jednym z organizowanych przez Napierskiego wieczorów brydżowych. W porozumieniu z mężem wyprowadziła się do kochanka na rok. Powiedział jej, że zawsze może do niego wrócić... Nigdy już do tego nie doszło, ale Tuwim zawsze będzie wspominać swojego pierwszego męża z wielką nostalgią w sercu. Był dla niej ważną osobą. 

"Gdy przechodzę obok domu, gdzieśmy mieszkali,/ co rano/ tyle wspomnień ożywa we mnie./ Wspominam mile deszcze wiosenne,/ otwarty balkon,/ twoje anginy,/ hiacyntową Wielkanoc ( )/ I chcę ci powiedzieć,/ że bardziej od samych rzeczy/ kocham ich cienie,/ więc ciebie kocham,/ rozumiem to dziś dopiero,/ kiedy przechodzę obok naszego domu", pisała w jednym z wierszy (cytat za natemat.pl). 

Gdyby nie to, że miłość do Juliana Stawińskiego była dla niej jak rażenie piorunem, które po latach nazywała też opętaniem, może nigdy nie odeszłaby od pierwszego męża. W pewnym momencie Irena Tuwim przeżywała tak wielkie rozterki miłosne, że postanowiła uciec przed obydwoma mężczyznami do Paryża. Po tej decyzji nastąpił szereg sytuacji, które były niczym z filmu o tragicznej miłości. Kochanek wyruszył za poetką do Francji, odnalazł ją i na miejscu usłyszał, że chce ona zakończyć ich związek. Stawiński w desperacji strzelił do siebie, spudłował i trafił w płuco, zamiast w serce. Nie wiadomo, czy ta sytuacja bardziej Irenę wystraszyła, niż poruszyła jej romantyczną naturę, niemniej zdecydowała się ostatecznie rozwieść z mężem i związać z Julianem Stawińskim. Para wzięła ślub

w 1935 roku w Wilnie. Kiedy zaczynają wspólne życie razem, już oficjalnie jako małżeństwo, skupiają się na swoich karierach. Mąż Ireny realizuje się w zawodzie adwokata, a ona zajmuje się kolejnymi tłumaczeniami książek. Podobnie jak jej brat, skupia się na literaturze dziecięcej. 

Irena Tuwim: okrzyknięto ją mamą Kubusia Puchatka

W ciągu 50 lat Irena Tuwim przetłumaczyła ponad 50 książek. Młodszej siostrze Juliana Tuwima zawdzięczamy m.in. polską wersję „Mary Poppins” Pameli L. Travers, „Byczka Fernando” Munro Leafa, „Pięcioro dzieci i coś” Edith Nesbit, a przede wszystkim „Winnie the Pooh” A.A. Milne, czyli słynnego "Kubusia Puchatka". Dla niewtajemniczonych w oryginalną wersję, według zamysłu Milne tytułowa postać była... dziewczynką. Kubusia Puchatka, jako "misia o małym rozumku" podarowała polskim czytelnikom Irena Tuwim, właściwie tworząc tę postać, jak i wiele elementów fabuły na nowo. Kubuś wzięło się od imienia psa poetki, którego nazywała też chwilami Puchatkiem, bo miał bardzo puszyste futerko. Stanisław Lem był zdania, że to, co Irena Tuwim zrobiła z "Winnie the Pooh" było lepsze od oryginału, a w Wielkiej Brytanii, czyli rodzimym kraju Puchatka, okrzyknięto ją "The Pooh Lady". 

Co sama tłumaczka mówiła o swoich swobodnych zasadach tworzenia przekładów? „Aby tłumacz mógł dać utwory językowe najwyższej klasy, konieczna jest znaczna swoboda we wszystkich przekładach, a w wielu wypadkach [...] choć będą to z reguły utwory dla najmłodszych, przyjąć należy za zasadę adaptację, nie zaś tłumaczenie” (cytat za zwierciadlo.pl). 

Ukochana książeczka  dzieci, młodzieży 

i często dorosłych...

Irena Tuwim: relacja z bratem 

Okres wojny nie oszczędził rodziny Tuwimów. W 1939 roku Irena wraz z mężem emigrują do Anglii, jej brat z kolei  z Francji przedostaje się do Brazylii, a w 1942 roku do Stanów Zjednoczonych. Tułaczka i obcy kraj mu nie służą. Jedynym pocieszeniem dla poety jest korespondencja z siostrą, która od dziecka jest jego największą powierniczką. To jej zdradza więcej, niż żonie, nazywa ją "swoją zewnętrzną duszą". Ich przywiązanie i zażyłość były obopólne; Irena już w dzieciństwie nie potrafiła znieść rozłąki z bratem. Pierwsza trwała dziesięć dni, kiedy wyjechał do wujostwa na ferie, a ona płakała intensywnie i wyrywała kartki z kalendarza. Późniejsze rozstania znosiła z podobnym do tego pierwszego bólem serca. Kiedy nie musieli, nie rozdzielali się i widywali tak często, jak mogli. Cieszyli się ze swoich sukcesów i kibicowali sobie wzajemnie. Po kilkuletniej rozłące na skutek wojny spotykają się dopiero w 1945 roku w Kanadzie, wtedy to Julian zaprasza do siebie Irenę z mężem. 

Zanim jednak do tego dojdzie, po drodze wydarzają się dwie dramatyczne sytuacje, które na wskroś dotykają Irenę. W 1940 roku poetka usłyszała o śmierci swojego pierwszego męża, Stefan Eiger został rozstrzelany w Palmirach. Irena przyjmuje tę wiadomość ze złamanym sercem. Trzy lata później dowiaduje się, że podczas pobytu w szpitalu psychiatrycznym w Otwocku gestapowcy rozstrzelali jej matkę, a jej ciało wyrzucili przez balkon. W tym samym czasie jej mąż pod wpływem choroby alkoholowej zmienia się w tyrana. Emigracyjne smutki topi w wódce i lekach, czyniąc Irenę współuzależnioną. Poetka bierze na siebie winę za cierpienia Juliana.

Julian Tuwim_edited.jpg

CZYTAJ TAKŻE 

Julian Tuwim - boski szalony Julek

(...) Innym hobby była hodowla jaszczurek i zaskrońców. Zdarzało się, że gady opuszczały terrarium i wędrowały po mieszkaniu w poszukiwaniu pokarmu! Jednak najcenniejszą namiętnością, która miała poważny wpływ na dorosłe życie i twórczość późniejszego poety, była rozwijana od szkolnych lat pasja lingwistyczna, miłość do słowników, etymologii wyrazów, egzotycznych języków. Nawiasem mówiąc, „Tuwim”, a dokładniej „Towim” – bo tak pisali się jeszcze dziadkowie poety – znaczy po hebrajsku „dobry”. (...)   (do poczytania)

Irena Tuwim: śmierć Juliana Tuwima

1945-1947, to okres dwóch spokojnych lat, które pozwalają rodzeństwu spotkać się po długim rozstaniu, a mężowi Ireny skupić na pracy — w  Waszyngtonie został attaché w ambasadzie. Irena i Julian Tuwimowie ostatni raz widzą się w grudniu 1953 roku, tuż przed jego wyjazdem do Zakopanego. Poeta z trudem odnajduje się w powojennej rzeczywistości w ojczystym kraju, do którego tak tęsknił przez ostatnie lata. Na swój zimowy wypoczynek wyjeżdża znerwicowany, zapijający stres alkoholem i pogrążony w depresji. Umiera na atak serca 27 grudnia 1953 roku w jednym z pensjonatów. 

„Gdy żegnałam się z Julkiem 17 grudnia 1953 r. przed Jego wyjazdem do Zakopanego, ćwierć żartem, a trzy ćwierci serio powiedziałam Mu w przypływie powrotnej fali dawnej, dziecinnej miłości, że to rozstanie skończy się dla mnie tym razem za szafą. Mówiąc to, nie pomyślałam ani przez chwilę o rozstaniu na zawsze. Po prostu tak jak wtedy dom, tak teraz Warszawa, opuszczona przez Julka, wydawała mi się nagle pozbawiona sensu. A myśl, że tak mogłoby zostać już na zawsze – nie do zniesienia”, pisała później Irena Tuwim. 

Irena Tuwim: ostatnie chwile

Niestety, nie myliła się. Jej rzeczywistość bez brata stała się trudna i okrutna. Irena czuła pustkę i samotność. Gorzej radziła sobie zawodowo. Z mężem Julianem była do końca jego dni, ale ta relacja tylko przyczyniła się do jej słabego stanu psychicznego. Mąż migrował pomiędzy odwykiem a kolejną zapaścią alkoholową. Irena Tuwim przeżyła męża o kilkanaście lat. Nie mieli dzieci, więc ostatnie lata życia spędziła samotnie. Były chwile, w których myślała o odebraniu sobie życia, ale ostatecznie coś ją przed tym powstrzymywało. Do końca swoich dni mieszkała nieopodal Parku Łazienkowskiego w Warszawie, gdzie było zawsze zielono

i zacisznie, w przeciwieństwie do jej znienawidzonej Łodzi, ale tam też nie lubiła przebywać. Może jedyne miejsce, w którym czuła się dobrze, było przy ukochanym bracie Julku.    (viva.pl)

Źródła: zwierciadlo.plnatemat.plculture.pl

sierpień/wrzesień 2023 / 8-9 (12-13)

/ portrety

czerwiec 2023 / 6 (10)

Julian Tuwim
- boski szalony Julek

ANNA JANKO

Julian Tuwim_edited.jpg

Julian Tuwim z nieodzownym papierosem / fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe, 20-109

„Stoi na stacji lokomotywa” – te pierwsze słowa wiersza Juliana Tuwima są dla polskiego dziecka czymś takim, jak dla dorosłego „Litwo, Ojczyzno moja”. U progu mowy, u progu świata, który objawia się poprzez słowo, do dziecięcego pokoju wjeżdża Tuwimowska „Lokomotywa”.

A w każdym wagonie – pełnia kształtów

i kolorów! I w każdym wagonie – symfonia dźwięków i zapachów! Cały świat

w największym natężeniu istnienia.

Co czytał Tuwim jako dziecko? On sam wspomina siebie jako złotowłosego parolatka, który w dziecięcym napięciu smaruje po swej pierwszej książce, a książką tą jest od razu Szekspirowska historia Romea i Julii. Jaki to świat zjawił się w dziecięcej sypialni małego Julka? Świat niezrozumiałych dla chłopca sporów rodowych Montekich z Kapuletimi

i niejasno przeczuwanych... energii namiętności miłosnych.

W cieniu myszki

Pamiętam, że w szkole często wpatrywałam się w wiszący na ścianie portret Juliana Tuwima; jego płomienny wzrok przyciągnął moją uwagę. Starałam się ze wszystkich sił, aby jego twarz drgnęła, odwróciła nieco i abym mogła ujrzeć skrytą w cieniu słynną „myszkę”, ciemne znamię na lewym policzku poety.

Ów stygmat inności, wyróżniający go spośród rówieśników od początku życia, był przyczyną głębokiego kompleksu, nierozsądnie umacnianego przez neurasteniczną matkę, która winiła siebie za defekt urody syna, a nawet zabobonnie dopatrywała się w tej sprawie udziału sił demonicznych. Matczyne poczucie winy z powodu mocno semickiego wyglądu

i diabolicznego znamienia dziecka wbudowało się w psychikę młodego Julka i bez wątpienia wzmocniło w późniejszym wieku słynne demonologiczne pasje poety.

Siostra Tuwima Irena, ta sama, która przyswoiła polszczyźnie „Kubusia Puchatka” Milne’a, wspomina ciężką atmosferę rodzinnego domu, uczucie napięcia, które towarzyszyło ich dzieciństwu, czego przyczyn dzieci nie rozumiały. Wiedziały, że matka chowa jakąś tajemnicę związaną ze swą młodością, ale nie wyjawiła jej nigdy, nawet gdy były już dorosłymi ludźmi. Możliwe, że na ponure nastroje, jakie panowały w tym domu o ciemnych pokojach zastawionych ciężkimi dębowymi meblami, miał też wpływ głęboki rozdźwięk pomiędzy rodzicami, którzy znacznie różnili się od siebie wiekiem, temperamentem, zainteresowaniami. Prawdopodobnie niezwykłe pasje młodego Juliana, „bziki” i „pobziki” z jego lat dziecięcych, miały źródło nie tylko w nieokiełznanej żądzy poznawania wszystkiego, ale były także sposobem uciekania we własny, niosący radość i odprężenie świat.

Wystrzałowe zainteresowania

Z upodobaniem i dość długo przeprowadzał młody Tuwim doświadczenia chemiczne i pirotechniczne w swoim pokoju lub nieopodal na schodach. Eksperymenty zakończyły się groźną eksplozją i okaleczeniem ręki, gdy nastoletni badacz ostatecznie udoskonalił pewną mieszankę wybuchową...

Innym hobby była hodowla jaszczurek i zaskrońców. Zdarzało się, że gady opuszczały terrarium i wędrowały po mieszkaniu

w poszukiwaniu pokarmu! Jednak najcenniejszą namiętnością, która miała poważny wpływ na dorosłe życie i twórczość późniejszego poety, była rozwijana od szkolnych lat pasja lingwistyczna, miłość do słowników, etymologii wyrazów, egzotycznych języków. Nawiasem mówiąc, „Tuwim”, a dokładniej „Towim” – bo tak pisali się jeszcze dziadkowie poety – znaczy po hebrajsku „dobry”.

Pierwsze uczniowskie długi Juliana Tuwima wiązały się z zamówieniami książek w niemieckich antykwariatach. W tym okresie życia Julek opanował esperanto i przetłumaczył na ten język kilka utworów Leopolda Staffa, co dało sposobność nawiązania korespondencji ze starszym poetą. Tuwim poznał też doskonale rosyjski i z powodzeniem tłumaczył Balmonta, Briusowa, Puszkina.

Dla wielu młodych początkujących twórców Staff był w latach międzywojennych najwyższym autorytetem i niedościgłym mistrzem. Tuwimowi udało się nie tylko zawrzeć z poetą znajomość i skorzystać z mądrych wskazówek, ale także zdobyć jego przyjaźń trwającą całe życie. To właśnie Leopold Staff utwierdził 17-letniego Juliana w przekonaniu, że powinien pisać, że ma talent.

Można by rzec, że nie ma niczego niezwykłego w tym, iż młodzieniec, który w domowym laboratorium tworzy według własnych receptur najprawdziwiej pachnące perfumy – a Tuwim i to potrafił – wyrośnie na autentycznego poetę!

Słowa z trzewi

W 1912 roku, gdy z powodu matematyki powtarzał szóstą klasę łódzkiego gimnazjum, „Tygodnik Ilustrowany” przyjął do druku pierwszy jego wiersz.

„Ogarnął mnie szał nieprzytomnej radości. Do talerza stygnącej zupy zaczęły kapać łzy”, wspominał Tuwim po latach tę chwilę, gdy po powrocie ze szkoły przeczytał list od redaktora „Tygodnika…”. Wyobraźmy sobie dorastającego młodego poetę z tamtych lat... „Szalony cudowny Julek! – wspomina jego siostra. – Nosił się z fantazją; chodził w rozpiętym szynelu, w czapce podziurawionej jak sito papierosami, co należało do elegancji; rozbijał się dorożkami i skrapiał sobie włosy wodą brzozową Drallego”. A do tego recytował z pamięci po francusku słynny „Statek pijany” Artura Rimbauda!

Niezwykła, czarodziejska osobowość Tuwima...Wszyscy, którzy go pamiętają, podkreślają niezwykłość jego płonących oczu

i niesamowitą, magiczną energię, która przenikała jego postać. Józef Wittlin wspomina: „Czasem, w zetknięciu z nim, odnosiłem wrażenie, że jest on cały naładowany elektrycznością, wypełniony jakimiś prądami i fluidami, które promieniują przez jego ubranie. Fosforyzował. Iskry się z niego sypały. I nieraz lęk mnie ogarniał, gdy siedziałem z nim we dwójkę w zamkniętym pokoju”.

Owa słynna ekspresja poety znajdowała swój wyraz w jego twórczości. W tymże czasie, w latach 20., za sprawą modnej wówczas filozofii Bergsona witalizm ogarnął znaczną część młodej literatury. W Polsce dołączyła do tego radość z odzyskanej po półtora wieku niepodległości. Wielu poetów wydawało z siebie dionizyjskie okrzyki, a już Tuwim wyszarpywał słowa z samych trzewi!

Dzięki jednemu z takich gorących „biologicznych” wierszy Tuwima udało mi się przed laty zdać egzamin na filologię polską. Zamiast rozwijać teoretycznie problem witalności w poezji międzywojennej, z wielkim uczuciem (oraz w białej bluzce i czarnej spódnicy) zadeklamowałam:    

"Do krwi rozdrapię życie, Do szczętu je wyżyję, Zębami w dni się wpiję, Wychłeptam je żarłocznie I zacznę święte wycie, Rozbyczę się, rozjuszę, Wycharknę z siebie duszę, Ten pęcherz pełen strachu, I będę ryczał wolny, Tarzając się w piachu".

Wśród członków komisji egzaminacyjnej zapanowała wesołość, gdy tymczasem we mnie z trudem gasły tuwimowskie ognie.

Jestem wdzięczna poecie na zawsze. Również i za to, że jak nikt ujął w słowa furię istnienia, dziką pierwotną siłę, jaka nieraz przenika nas w młodości i szarpie na wszystkie strony. Oczywiście, nie tylko takie nastroje współtworzyły na przestrzeni lat poezje Tuwima. Jego temperament społeczno-polityczny wyraził się w utworach takich jak słynne pacyfistyczne wiersze „Do generałów” czy „Do prostego człowieka”, które były powodem licznych ataków na poetę, nie tylko w prasie.

Huzia na klasyka

Julian Tuwim spalał się też jako kabarecista, humorysta, wieloletni współpracownik teatrzyków, autor szopek politycznych, z którymi chadzano do Belwederu. Współtworzył, jak wiadomo, Skamandra, grupę, która wiele przesiadywała w kawiarniach.

Skamandryci spotykali się Pod Pikadorem (Nowy Świat 57 w Warszawie), U Turka, w Astorii, wreszcie w osławionej Ziemiańskiej na ulicy Mazowieckiej. Dyskutowali tu, spisywali na serwetkach (lub w notesach) pomysły poetyckie, jedli i pili oprócz Tuwima także m.in. Jan Lechoń, Antoni Słonimski, Kazimierz Wierzyński, Jarosław Iwaszkiewicz. Bywał tam także Bolesław Leśmian, którego Julian nieustannie wprawiał w zażenowanie, całując go na powitanie w dłoń. Nie wiadomo, czy był to wyłącznie gest szacunku i pokory, czy także jakaś szatańska przewrotność. Jeszcze bowiem przed swoim książkowym debiutem młody Tuwim przesłał Leśmianowi maszynopis „Czyhania na Boga”, a ten, nie zajrzawszy wcale do wierszy, wydał im jak najgorszą opinię.

Gdy Tuwim miał 32 lata, jego utwory znalazły się w programie nauczania szkoły średniej. Jako więc młody jeszcze autor stał się klasykiem.

W latach 30., w okresie nasilonego antysemityzmu, prawicowa prasa atakowała Tuwima za co się dało: za pacyfizm, komunizm, satanizm, pornografię, żydowskość, nawet za wiersze dla dzieci. Chciano wykreślić jego poezję z kanonu lektur. Taka atmosfera wokół jego osoby uniemożliwiła mu ostatecznie wejście do Polskiej Akademii Literatury (jego kandydaturę odrzucono w 1938 r.). On zaś, jak na kolekcjonera przystało, starannie zbierał wszystkie napastliwe artykuły i paszkwile. I odpowiadał na nie ostrą satyrą, ciętym kalamburem, miażdżącym szyderstwem.

Potem chronił się w czterech ścianach swojego gabinetu, ukryty w głębokim fotelu, zasłonięty gęstym papierosowym dymem, pośród setek słowników, starodruków, dziwacznych broszur, roczników czasopism, książek, książek, książek....

Noc niemocy

Cała 12-tysięczna biblioteka poety spłonęła podczas wojny, gdy Tuwim wraz z żoną przebywał na emigracji. Ocalało niewiele, w tym część rękopisów zakopanych we wrześniu 1939 r. na ulicy Złotej 8 w Warszawie.

 

W jednym z powojennych wywiadów wspomina Tuwim, jak wstrząsające były okoliczności odkopania kufra z papierami, który tkwił

w ziemi pomiędzy dwoma ciałami martwych kobiet...

Po powrocie do kraju poeta chciał zaraz kontynuować pisane w Nowym Jorku „Kwiaty polskie”. Niestety, ogarnęła go twórcza niemoc; nic, co wychodziło spod jego pióra w tamtym okresie, nie miało większej artystycznej wartości. Był za to sławny, fetowany, szczodrze obdarowywany przez władze i nieustannie nagradzany. Powiedział reżimowi „tak” i przegrał. Artysta, który się godzi na rzeczywistość, akceptuje narzucony porządek, musi się liczyć z groźbą utraty talentu…

Julian Tuwim przestał być sobą. Żywy pomnik, ozdoba bierutowskiego dworu, nie wykrztusiłby żadnego ze swych dawnych obrazoburczych jambów, jak choćby takich jak ten:

Twórz, czarujące bydlę Właź na chaosy wierszem..

W tym też czasie nasilała się choroba poety, agorafobia. Wiele czasu spędzał, nie wychodząc z domu, poddając się paraliżującemu lękowi. O czym dumał, leżąc całymi dniami na tapczanie, nie mogąc pisać: o tajemnicy istnienia, której w swoim życiu dotykał tak często wierszem?

Na parę dni przed śmiercią (zmarł na atak serca 27 grudnia 1953 roku) w zakopiańskiej kawiarni napisał na serwetce: „Ze względów oszczędnościowych zagaście światło wiekuiste, które może kiedyś będzie mi przyświecać”. Przez tę eschatologię przebija drwina

z nieustannych wyłączeń prądu w niesprawnej gospodarce socjalistycznej. Ale miał może Tuwim na myśli i to światło wiekuiste,

o którym napisał wiele lat wcześniej w utworze pt. „Wiersz” (w tomie „Rzecz czarnoleska”):

Natchnienie jak śmierć nadciąga. Och, jak senność ostateczne I szklane zapatrzenie, i strach wielkiego zawrotu! Skończyła się rzecz doczesna, idzie samotność wieczna, I światłość wiekuista zaczyna płynąć z przedmiotów.    ("Zwierciadło")

Easter Egg

weekendowy newsletter
- polecimy teksty, które warto przeczytać w weekend. Zostań z nami!

paKamera.polonia - niezależny, prywatny miesięcznik, wydawany w Chicago

Redakcja nie zwraca materiałów nie zamówionych, zastrzega też sobie prawo skracania i redagowania tekstów. Ponadto redakcja nie odpowiada za treść i język reklam.  

pakamera.polonia

©2022 by pakamera

All Rights Reserved

bottom of page